Przeczytałem ostatnio osiem ksiąg "Usagiego Yojimbo" - od "Samotnego Capa i Koźlęcia" do "Ostrza bogów", chociaż tak po prawdzie "Cienie śmierci" i "Daisho" jedynie przewertowałem dla przypomnienia. Jestem wielkim fanem Usagiego (z drugiej strony - kto nim nie jest?
) i z ogromną przyjemnością zagłębiłem się ponownie w świat jego przygód. Jest coś fascynującego w takich wielotomowych, sprawnie opowiedzianych historiach, których siła kreacji jest na tyle sugestywna, że zostawia w nas trwały ślad i tęsknotę za tym, aby do nich wracać, dowiadywać się, co było dalej, szukać czegoś istotnego również dla nas samych... Na przykład przy lekturze "Ostrza bogów" mocno się zadumałem nad japońską mądrością, głoszącą, iż cztery grozy życia to "jishin, kaminari, kaji, oyaji" czyli "trzęsienie ziemi, grom, ogień, ojciec".
Po księdze 12. wziąłem się jeszcze za "Usagiego w kosmosie". Czyta się to bardzo dobrze, Stan Sakai nie schodzi poniżej pewnego poziomu, ale zagubił się gdzieś ten charakterystyczny dla "Yojimbo" klimat. Myślę, że w tym przypadku kosmos po prostu nie wytrzymuje konkurencji z XVII-wieczną Japonią.
Nie pojmuję też, jak Jarosław Grzędowicz mógł dopuścić do sytuacji, w której sensei Akira wielokrotnie zwraca się do Kiyoshiego "siostrzeńcze", mimo że Kiyoshi jest synem jego brata (tylko raz go olśniło i powiedział "bratanku"). Trudno też się nie zdziwić, kiedy Usagi w jednej ze scen krzyczy do Kiyoshiego: "Teraz! Zabierzcie im broń!", chociaż pilnowani przez ninja są tylko oni dwaj. No, to trochę sobie pomarudziłem...
Najwspanialsze jest to, że tyle tomów "Usagiego" czeka jeszcze na przeczytanie na półce...