Od paru miesięcy, właściwie to od lutego, albo marca, jeśli mnie pamięć nie myli zasłuc**ję się w muzyce zespołu Blackmore's Night.
Trudno mi określić, co to za rodzaj muzyki... taki nawiązujący do dawnych stylów, średniowieczno-renesansowa. Chyba to własnie takie... brzmienie z przeszłości mnie ujęło w ich muzyce. I fakt, że jest grana na żywych instrumentach.
Ich muzyka przywodzi mi na myśl roległe błonia w świetle księżyca, uśpione wody jezior, a czasem szaleńczą galopadę przez las, zacinający deszcz i rozrywające nieboskłon błyskawice. To muzyka radości, optymizmu, pochwała natury i tańca. Ale też melodie smutków i melancholii, wyciszenia się.
Może za tę ich różnorodność tak bardzo cenię twórczość Blackmore's Night. W dodatku wokalistka ma piękny głos. Teksty też są ciekawe. Mówią o magii, tańcu, naturze, o wszystkim.
Pierwszy raz usłyszałam muzykę Blackmore's Night na pożyczonej mp3 od przyjaciółki, kiedy wracałyśmy z nad Morza do domów. Pilnowałam wtedy snu przyjaciółki, która była bardziej zmęczona ode mnie. Do tej pory, kiedy słyszę te parę utworów, których słuchałam w pociągu, wraca do mnie obraz podróży i mijanych krajobrazów: Za oknem widzę zielone (tak, zielone, bo w tym roku śniegu nie było) pomorzańskie pola i lasy, które giną gdzieś we mgle; niebo z wolna jaśnieje, pojawiają się pierwsze nieśmiałe promienie słońca. Wstaje nowy dzień nowego roku. Blackmore's Night zdecydowanie i bardzo zgrabnie komponowało się właśnie z podróżą, która rozpoczęła się tuż przed świtem.