Właśnie skończyłem oglądać ten film, dosłownie przed sekundą. I z bólem przyznaję, że się lekko zawiodłem...
Nieuchronne są tu porównania do "Przyczajonego Tygrysa" lub "Hero" - "House..." jest przecież kontynuacją tego nurtu. I niestety jest najgorszym z wymienionych tytułów. Gdyby został nakręcony jako pierwszy, prawdopodobnie przyjąłbym go dużo lepiej, bo choć "House..." jest filmem dobrym, to nie sięgnął jednak wysoko ustawionej przez swoich poprzedników poprzeczki.
Fabuła i wątki są uproszczone, zdają się tłem dla uczuć rozwijających się między bohaterami, ale te uczcia tego nie rekompensuja. Odrazu stanęła mi przed oczami scena z "Przyczajonego..." - pustynia i romans między dziewczyną z dobrego domu i zwykłym bandytą. Scena dużo krótsza, jeden z wielu wątków, a o ile więcej ze sobą niosąca. Uczucia były tam dużo żywsze, pełniej ukazane. W "Hero" też to lepiej wypadło choć wątek ten był przecież poboczny.
Mała ilość wątków strasznie skraca też subiektywny czas filmu. Wydawało mi się, że trwał on ledwie ponad godzinę. Nie było żadnych rozwinięć akcji. Ciągle podążamy prosto jak po sznurku za fabułą, nie ma żadnych retrospekcji ani nawet spojrzeń z innej perspektywy. Kamera twardo podąża za głównymi bohaterami jak przyklejona.
Sami bohaterowie jakoś nie dopisują. Jest ich mało, i nie rekompensuje tego sposób w jaki są przedstawieni. Są tendencyjni i od początku wiadomo czego można się po nich spodziewać.
No i walka. Choć te sceny są zrobione perfekcyjnie, to nie wgniatają w fotel. Starczy je porównać do walk z "Hero" - tych z początku - w deszczu - jak i z dalszej części filmu - scena w lesie, wśród spadających liści. Pomysł ze sztyletami jest świetny, ale to moim zdaniem za mało.
To wszystko tylko moje zdanie, można się z nim nie zgodzić, ale proszę o jakieś sensowne argumenty.