Trochę głupie jest nazywanie Kyussa "stonerem" - zresztą jak zwykle termin ten ukuli skretyniali dziennikarze. Sami muzycy wielokrotnie odżegnywali się od tej łatki. Josh Homme powiedział, że gdyby zrobić listę rzeczy, które go inspirują do tworzenia muzyki, to narkotyki znalazłyby się gdzieś w dole pierwszej dziesiątki. "Stonera" to mogą sobie grać epigoni, różne kapele, które chciałyby brzmieć jak Kyuss. Czym udowadniają, że nie mają za grosz oryginalności, powielając w kółko formułę, którą tak naprawdę Kyuss zdefiniował i wyczerpał na swoich 4 płytach.
Dlatego Kyuss musiał się skończyć, bo widać, że Homme potrafi o wiele więcej niż kilka transowych riffów.
"Stoner" kojarzy się z podstarzałymi hipisami i hardrockowcami w śmierdzących skórzanych kurtkach, jeżdżącymi minivanami, palącymi nonstop trawę i wrzucającymi kwasy. Parę kapel jest fajnych i nawet nagrało parę utworów, które zostają w głowie, np. brytyjski Hangnail. Miło się tego słucha, ale nie sprowadzajmy Kyussa do ich poziomu.
Znamienne zresztą jest to, że najlepsze płyty "stonerowe" nagrywają ex-członkowie Kyussa (Unida, Slo-Burn, Hermano, Fu Manchu).