Podczytuje sobie właśnie "100 Bullets" w wolnych chwilach. Skończyłem "Six feet under the gun" i równocześnie i systematycznie pożeram "Samuraia" i "Hard Way".
Co moge powiedzieć?
Wątek więzienny i powrót młodego Hughesa chyba najfajnieszy, występ mojej faworytki Dizzy średniawy, nieźle prezentują się dalsze losy Mikey`a i Jacka.
Bardzo lubię sposób w jaki Azzarello i Risso opowiadają swoją historię, czytanie "100 Naboi" to prawdziwa przyjemność. Granie drugim i trzecim planem, równoczesna i przeplatająca się narracja. Kurcze, to już ósmy trade i jeszcze mi się nie znudziło.
Ale!
Wątek rozgrywek Gravesa, walk w Truście i zamieszania wokół minutmenów, który ciągnie całą historię zaczyna mnie zwyczajnie męczyć. Ja przypuszczam, że Azzarello wszystko pięknie poukładał i kolejne elementy układanki tworzą spójną całość, wręcz wierzę na słowo, że tak jest! Ale kompletnie nie chce mi się ślęczeć nad tymi porozrzucami puzzlami i dzielić włos na czworo przy okazji każdego, dwuznacznego dialogu Graves`a z Shephardem.
Zakochałem się w koncepcie na ten komiks, motywie walizki, która nie jest tylko zbiorem dokumentów, nienamierzalnym pistoletem i setką naboi. To druga szansa. Oferowana ludziom, którzy albo osiągneli dno albo są nikim. To okazja aby coś odmienić, zacząc od nowa. Azzarello znakomicie w dwóch pierwszych trade`ach pokazuje ludzie losy uwikłane wokół tej niepozornej walizki. Ileż on potrafił z 24 stron wycisnąć, ileż emocji, ironii, goryczy, życiowego brudu uchwyconego w obyczajowym obrazku - pamiętacie historię tej kelnerki, prawda? Albo pozyskanie Cole`a Burnsa?
Czasami tęskinie do takich właśnie "Stu Naboi".