Męczę się z książką Kamili Tuszyńskiej. Chciałem dobrnąć do końca i coś napisać, ale chyba pomału szkoda mi czasu. Mam wrażenie, ze jest to rzecz nie tyle poświęcona komiksowi (wróć: powieści graficznej!), co epokowemu faktowi zainteresowania się autorki tematyką i przeczytania o niej wielu książek w siedmiu językach. Co samo w sobie mogłoby być zresztą konstruktywne, zreferowanie nurtów badawczych obecnych w światowych badaniach nad komiksem byłoby zjawiskiem na naszej scenie ze wszech miar pożądanym. Ale sposób, w jaki robi to autorka, nie pozwala mi do końca czuć się bezpiecznie i być przekonanym o miarodajności zreferowanych treści.
(...)
W dodatku nie do końca wiadomo, do kogo skierowana jest ta książka (wbrew zapewnieniom (z okładki)Tomka Kołodziejczaka), mam poważne wątpliwości co do tego, że jest ona skierowana do "fachowców i zainteresowanych laików", ba, mam wrażenie, że nawet wśród badaczy nie otworzy ona, niestety "dyskusji o fenomenie powieści graficznej".
To jest napisane w sposób tak hermetyczny i naszpikowany "fachowym słownictwem", że jedynie baaaardzo wąskie grono naukowców odnajdzie jakąś przyjemność w lekturze.
W dodatku mam dziwne wrażenie, że autorka część omawianych tematów opiera nie na znajmości komiksów, tylko na podst. subiektywnych i fragmentarycznych tekstów o tych komiksach (vide "styl rosyjski" czy komiks czeski).
Nie jest mi teoretyczny sposób myślenia bliski, ale kilka książek teoretycznych przeczytałem. I obawiam się, że teoretycy czytający "Narrację w powieści graficznej" przyjemności szczególnej nie odczują. Niezależnie bowiem, iloma językami sami władają, gdy dotrą do autorskiej definicji powieści graficznej, gdy spotkają się z niezwykłym (jak na zadeklarowaną przez nią samą postępowość Tuszyńskiej) konceptem relacji między autorem i narratorem albo gdy na przykład zagłębią się w mędrkowanie o metatekstach ich radość ograniczyć się będzie mogła najczęściej do złośliwego chichotu (i to oczywiście wtedy jedynie, jeśli złośliwi z nich ludzie).
Wielość mądrych słów maskuje tu często, zgadzam się z turucorpem, brak realnej pracy interpretacyjnej. Jałowe to na dłuższą metę i gdy ostatecznie autorka za interpretacje się bierze, to nieszczególnie wiele z tego (w moim odczuciu) wynika. Wytacza na przykład solidne teoretyczne działa na Manarę (jest tu i Łotman, i Bachtin, i Genette, i McHale, i Fludernik, i McCloud, i nawet Szary-Matywiecka...), by dojść do wniosku, że autor narusza przyzwyczajenia czytelnicze odbiorców komiksów, a regułą, która rządzi "HP i Giuspeppe Bergmanem" jest intertekstualność. Mocne? Chyba mocne. Sami byśmy się przecież nie domyślili, a teraz już wiemy na pewno.
I jakoś tak już mi się nie chce dalej. Choć nie lubię zostawiać książek, nawet tych wyjściowo rozchełstanych.