A oto cos dla oka zapalonych czytelników:
-Wiesz z kim rozmawiasz wieśniaku?! To jest Lord Ilon Payen! LORD! Rozumiesz?! Masz nas przepuścić z rozkazu Imperatora! – tłumaczył gwałtownie rosły mnich strażnikowi rogatywki.
Mężczyzna kurczowo trzymając swoją halabardę o twarzy podziobanej bruzdami po febrze i głupkowatym, uśmiechu odsłaniającym jego żółte zgnite zęby, powoli tracił rezon i pewność siebie. Ilyn wiedział że nie potrwa to już długo.
Ilyn??..Nadal nie mógł się przyzwyczaić do własnego imienia. Odkąd pamięta zawsze zwracano się do niego „Kacie”. Jedni nie potrafili zdobyć się na odwagę, by mu spojrzeć w oczy a co dopiero zwrócić się po imieniu, dla innych (choćby jego księcia) ten przydomek zdawał się być bardziej wygodny niż jego nazwisko. Miał wrażenie że takich jak on nie powinno się pamiętać.
Zresztą szybko się przekonał że anonimowość w jego profesji to największy przyjaciel na jakiego może pozwolić sobie kat. Lubił ta pracę.
Najbardziej jednak czas spędzany w swojej komnacie w wierzy strażniczej. Mógł w niej znaleźć wszystko czego potrzebował czyli spokój i odrobinę wytchnienia od ludzi których musiał widywać na co dzień.
Komnata?? Lepszym określeniem i chyba o niebo trafniejszym dla tych 4 ścian które były wstanie pomieścić jedynie przykrótkawe łoże, trójnogą szafę, dębowy stół i krzesło na którym wieszał kolczugę, byłaby Ciemnica. Przemawiać za tą nazwa mogło jeszcze nieduże okienko które raczej spełniało zadanie strzelnicy niż otworu przez które miały by Sie przecisnąć promienie słoneczne.
Mimo tego, był to jego osobliwy raj na ziemi. A wpatrywanie się w gołe ściany należało do ulubionych i najprzyjemniejszych chwil jego każdego dnia.
Czasami wpatrując się tak, zastanawiał się kim był wcześniej. Jak wygladało jego dzieciństwo? Kim był ojciec? Lecz niezależnie jakby się nie wysilał, zawsze widział jedynie cienie i gęstą mgłę niewyraźnych wspomnień.
Miał wrażenie jakby się urodził dopiero w 16 dzień swego imienia gdy został wybrany na książęcego kata.
Pamięta dokładnie jak bezzębny staruszek który pełnił wcześniej ta funkcje chwycił go za ramię i na odchodnym powiedział tylko jedno zdanie:
„Pamiętaj chłopcze. Krew nigdy nie schodzi.”
Wtedy zdziwiła go małomówność starca. Liczył na jakąś poradę lub choćby drobną wskazówkę. Lecz z czasem po wykonaniu kilku egzekucji szybko zrozumiał że małomówność nie tylko jest wskazana ale niezmiernie wygodna. Ofiary tuz przed śmiercią albo nic nie mówiły albo opowiadały o rzeczach które zupełnie go nie interesowały.
Inni ludzie których spotykał, swoje wypowiedzi kończyli co najwyżej jednym lub dwoma zdaniami z czego większość była rozkazami. A on nauczył im się odpowiadać: „Tak ser” myśli pozostawiając dla siebie i 4 ścian jego ukochanej samotni.
Tego od niego wymagali nie miał się czemu dziwić…
..a teraz.. miał być Kapitanem Ilionem Payenem. Co więcej Lordem Ilionem Payenem!
Dziwnie czuł się w tej roli. Dotychczas za niego decydowano kto miał stracić życie składając głowę pod katowski miecz. Teraz jednak to na jego barkach spoczywała odpowiedzialność za ich życie.
-Panie!.. Ser musimy ruszać dalej.- wyrwał go z zamyślenia niski młodzieniec o twarzy oszpeconej paskudna blizna po uderzeniu toporem. Aż dziw ze chłopak to przeżył.
Spojrzał na nich. Na swoja drużynę.
Nie on ich wybierał. Przydzielił ich mu sam inkwizytor.
Pamięta jak idąc długimi korytarzami został wprowadzony do obszernej komnaty. Wszystkie jej ściany wypełniały albo bogato zdobione herbiarze znanych rodów albo dębowe regały uginające się pod stertami książek map i pergaminów. Zbiorów tych mogła pozazdrościć niejedna większa biblioteka miast imperium. Brak na nich kurzu wskazywał także że były często używane.
Nie to jednak przykuło jego uwagę. Był nim nieduży krępy łysiejący mężczyzna. Jego palce z niezwykła biegłością przekładały kolejne kartki zapisane życiorysem przyszłego kapitana Łowców Wiedźm.
Inaczej sobie wyobrażał Wielkiego Inkwizytora. I może dlatego właśnie cała, krótka rozmowa jaka z nim przeprowadził zupełnie mu uleciała i nic z niej nie zapamiętał. Wychodząc z pergaminem na którego mocy stał się kapitanem do tego stopnia był oszołomiony całym zajściem, ze zignorował nawet słowa dobiegające za zamykających się za nim drzwi miedzy dwoma osobami które śmiejąc się z niego, zastanawiały się czy powierzanie mu tej misji było rozsądnym posunięciem.
Kiedy wyszedł na dziedziniec opuszczając mrok korytarzy drużyna czekała juz w gotowości:
Pierwszy stał Rupert, kapłan. Mocno zbudowany nieco otyły mężczyzna ubrany w prostu strój mniszy z pod którego w szczególności w miejscach gdzie widniały dziury po walkach wystawały elementy koszuli kolczej. W rękach dzierżył długi stalowy kij zakończony relikwiarzem przypominającym jakąś błogosławiona świętą. Lecz nie to było jego orężem. W walce używał ciężkiego nadziaka który z dzieciną łatwością mógł rozłupać każdy nawet najdoskonalej wykonany pancerz. W drugiej ręce trzymał stalowa tarcze, której jedyną ozdobą były pozostawione bruzdy i rysy po orężu jego wrogów.
Towarzyszyli mu stojący za jego plecami dwaj bliźniaczo podobni zakonnicy przewyższający go o głowę, których jedyna bronią były widoczne półtora metrowe cepy bojowe. Ilyn w życiu nie wiedział tak monstrualnie zbudowanych ludzi. Do teraz zastanawiał się jaki z nich będzie miał pożytek.
Obok niego stali dwaj z pozoru podobni do siebie Łowcy. Każdy z nich poza utwardzaną nabijana ćwiekami lamelką, hełmem i młotem przy pasie, posiadał kuszę, która miał przewieszona przez plecy.
Szybko się jednak przekonał że są osobliwa przeciwnością siebie. I nie tylko ze względu na różnicę wiekową.
Młodszy, Jack „szczęściarz” pełen uśmiechu i wiary w siebie całe dnie spędzał na doskonaleniu swoich umiejętności lub na opowiadaniu sprośnych dowcipów. Swój przydomek zawdzięczał licznym wygranym w karty i łatwością w zawieraniu kontaktów z karczemnymi dziewkami.
Ciekawe czy podobnie będzie sprawowało się jego szczęście w walce z wrogami-wielokrotnie zastanawiał się Ilyn.
Za to Brandom „słodyczek” o przebiegłym wzroku zawsze najwięcej czasu poświęcał pieniądzom i ich możliwością szybkiego pozyskania najlepiej za pomocą gwałtu lub wymuszenia. Gdyby on miał decydować to każda wieś zasługiwała na „oczyszczający ogień Sigmara”. Przezwiska jednak dorobił się dzięki swoim wyszukanym torturom, które z taka „lubością” stosował na swoich ofiarach.
Ostatni w szeregu stał już sędziwy o poważnym wzroku „ser” Wilhelm. Nie mógł mieć mniej niż 50 lat. I choć stał wyprostowany widać było że swoje najlepsze lata już dawno odsłużył,a miecz przy jego pasie mocno mu ciąży.
O jego przydatność jednak szybko się przekonał jak tylko mieli wyruszyć z zamku. Kiedy to starzec, znikając na chwilę w stajni, wrócił ciągnąc (lub raczej będąc ciągnięty) na łańcuchach trzy monstrualnie wielkie psy! Nawet nie obnażając kłów, co lubiły robić aż nadto często, powodowały strach wśród otoczenia.
Później dołączył jeszcze do nich młody chłopak który zaoferował się za ciepłą strawę poprowadzić ich przez imperium stając się ich przewodnikiem. Z czasem jednak postanowił się do nich przyłączyć i mimo szpetnego wyglądu odtąd stał się ulubieńcem Ilona.
I tak jak wtedy tak i teraz drużyna czekała na jego rozkazy.
Oglądnął się jeszcze raz na rodzinne ziemie Altdorfu które miał opuścić i rzekł:
- W takim razie ruszamy chłopcy.. do Mordheim!
- Do Mordheim!- powtórzyli za nim
cdn.