sęk w tym, że przedtem przeczytałam którąś "modlitwę żaby" i było tam opowiadanko na pół strony o gościu, któremu się śni, ze gdzieś tam jest skarb, lezie tam, spotyka taceta, który go wyśmiewa... fabuła brzmi znajomo? pół strony. opowiadanko - perełka, idealny ascetyzm treści i ogromny ładunek do przemyślenia.
po co więc pisać 300 stronicową książkę? po pierwszym rozdziale wiedziałam, jak się książka skończy. środek był, nie powiem, ładnie napisany, ale kompletnie mnie nie zachwycił. mieli facet ten sam temat, przenicowywuje go i ubiera w coraz to kolejne metafory, wbija jakąś metafizykę... nie, zdecydowanie nie dla mnie.
niestety autor cierpi na "pisawkę" - coś, co mógłby zawrzeć w kilkunastu stronach opowiadania rozwleka do całej powieści, przez co całe przesłanie rozmywa się i rozmienia na drobne. poza tym nie lubię autorów, którzy tak naprawdę ciągle piszą o tym samym (patrz Wharton i jego nieustanne "jestem malarzem zmagam się ze starością zbuduję gniazdo acha, mam jeszcze rodzinę jakąśtam", którego genialność "ptaśka" została okaleczona powieścią "al", gdzie bohater staje sie malarzem, walczy ze starością... i tak dalej.).
fakt - Coehlo ma parę naprawdę dobrych zdań, które niosą autentyczny zachwyt i z przyjemnością je zapamiętałam. ale żeby zachwycać?