Przeczytałżem nowo wydaną u nas powieść J.P. Grange "Przysięga Otchłani". Onże francuski Autor chwalony jest w zwyczajowym blurbie wydawcy jako twórca bestsellerów sprzedawanych w milionach egzemplarzy, zatem tak samo dobrze albo i lepiej niż przeróżne Miłosze, Balzaki, Prattchetty, De Sady i inne takie ( min. odpowiada za powieść "Purpurowe rzeki", nie czytałem, film się podobał, a także za scenariusz do wizualnie przepięknego "Vidocqa"). Książka rozpoczyna się jak klasyczny policyjny thriller - morderstwo, korupcja, twardy glina mszczący kumpla, potem mamy motyw nieuchwytnego seryjnego mordercy (tradycyjnie dla takiej literatury jest on wyrafinowanym geniuszem okrucieństwa), następnie satanizm przez duże i odwrócone S. I wtedy cała rzecz, przynajmniej dla mnie, osuwa się w tandetę, tak samo zabawną jak straszną. Bo to i śliczne opętane dzierlatki kuszą naszego flica wiadomymi sposobami (bohater to niedoszły ksiądz z traumatycznymi przeżyciami z Rwandy, według własnych deklaracji: nowoczesny krzyżowiec; cokolwiek wyposzczony pomimo długiej służby w paryskiej obyczajówce wśród grzesznych kokot przeróżnych płci) i knuje supertajna sekta satanistów ( a może Satanistów; nie chciałbym Ich obrażać)- przystrojonych dla niepoznaki w diaboliczne tatuaże, symboliczne sygnety, blizny i skórzane płaszcze (upodobania do defloracji, deprawacji i dekapitacji; niechybnym znakiem ich obecności w danym mieście są udręczone zwierzątka). I tajemne archiwa Watykanu z makiawelicznym Kardynałem - Przewodniczącym Kongregacji Doktryny Wiary na czele (umówienie się na osobistą rozmowę z nim zajmuje jeden telefon i pół strony zabiegów, zacny ten hierarcha rozdaje także wizytówki z numerem telefonu), takoż sekretny katolicki zakon mnichów-wojowników (w Krakowskim klasztorze-bazie za pośrednictwem najnowszej elektroniki koordynują światową wojnę z Dyabłem, na śniadanie, jak to w Polszy, spożywają kawior oraz jajka na miękko popijając wódką, ze względów konspiracyjnych noszą nieskazitelne czarne garnitury z koloratkami). Jest też afrykańska prostytucja (burdelmama-czarownica oczywiście odzywa się zagadkami, spędzając czas wolny na ucieraniu płodów z ziołami, zapewne na potrzeby uroków), trujące rośliny, trupożerne owady, medycyna sądowa z internetu, komandoskie noże, bezszelestne karabiny z tłumikami, niewykrywalne (dla radaru) pistolety Glock. No i finał - znając autora i konwencję wiadomo, że musi być zaskakujący, z drugim i trzecim dnem; przeczucie to niestety niweczy efekt zaskoczenia.
Na koniec chwyta człowieka drwiący rechot: ale te ludzie głupie, żeby za taką literacką wiochę napędzać Autorowi milionowe zarobki. A potem spuszcza się z tonu, boć przecież samemu się też knigę kupiło, ba!, w pociągu czytało z przyjemnością. I tyle. I nawet nie mogę powiedzieć, że kupując nie spodziewałem się, co otrzymam (autor spłodził znaną mi, podobnie naładowaną fajerwerkami, a przez to idealną do czytania w długiej podróży, "Czarną Linię" - fabuła w skrócie: szlachtowanie ślicznotek na bezdechu w komorze próżniowej w celu doznania transcendencji). Czyli: Monsieur Grange = gwarantowana niezdrowa frajda z jarmarcznego thrillera. Kac czytelnika nazajutrz.