"Tui Shou" (Pushing Hands) - debiut reżyserski Anga Lee ("Przyczajony Tygrys, Ukryty Smok", "Brokeback Mountain"). I co to za debiut!
Przepiękne kino o starym chińskim mistrzu taichi, który przyjeżdża do USA, aby zamieszkać ze swoim synem i jego białą żoną. Ona pracuje w domu (jest pisarką), więc krzątający się staruszek (nie mówiący ani słowa po angielsku) działa jej na nerwy i sprawia, że nie może pisać. Syn czuje się zobowiązany wobec ojca, ale i on dostrzega, że to niedostosowanie odbija się na całej rodzinie - zaczyna myśleć o wysłaniu ojca do domu opieki. On unosi się honorem i sam odchodzi, pracując za psie pieniądze w restauracji jako pomywacz.
Na tym oczywiście historia się nie kończy, ale obyło się bez banałów. Ang Lee świetnie w tym filmie pokazał bez grania na stereotypach zderzenie kultury zachodniej (indywidualizm) i wschodniej (całkiem inne podejście do rodziny, współżycia rodziców z dziećmi), problem starszych ludzi i ich poczucia, że są niepotrzebni. Wszystko ładnie zgrane z filozofią taoistyczną, nawet tytuł filmu (odnoszący się do formy ćwiczeń w parach w taichi) nawiązuje do potrzeby dostosowania się, zmiany własnych zachowań, aby wokół zapanowała harmonia i spokój. Dodatkową atrakcją są smaczki, które wyłapią osoby zainteresowane chińskimi stylami wewnętrznymi, jak właśnie fragmenty filmu z ćwiczeniami taichi, pokazy "wybuchowej energii", wzmianki o taoistycznej medycynie, odżywianiu, filozofii czy scena z tzw. zakorzenieniem, kiedy tłum ludzi nie może przesunąć starego mistrza nawet o centymetr (co faktycznie potrafią najwyższej klasy adepci).