Ostatnio widziałem bardzo ciekawy film. Zaliczyłbym go (gatunkowo) do: dokumetu fabularnego.
"Historia o płaczącym wielbłądzie".
Reż.: Byambasuren Davaa
rok prod.: 2003
Nominacja do Oscara: 2005
W krótkich słowach:
Film opowiada o potędze muzyki i jej magicznym wpływie na samopoczucie, zdrowie, a nawet o jej niepojetych właściwościach przywracania czegoś nieżyjącego do życia. Dodatkowo przepełniony jest jakimś mistycyzmem związanym ze stylem życia przedstawionej w filmie "cywilizacji".
W jurtach, zamieszkałych przez mongolskich nomadów, mieszka rodzina, której więlbłądzica (wielbłądy, to tamtejszy "pojazd" najlepiej nadający się do transortu chrustu i innych produktów w tak ekstrymalnych warunkach) rodzi malutkie, białe wielbłądziątko. Jednak przebieg porodu dla samicy jest tak strasznie nieprzyjemny (i nienaturalny, bo z bolesną pomocą ludzi), że matka malucha nie przyznaje się do niego i nie chce go karmić. Utrzymywany przy życiu mało skutecznymi, ludzkimi metodami, wielbłądek, coraz szybciej zbliża się śmierci.
Zapada decyzja, że pomóc może jedynie muzyka i magiczna moc szamana-uzdrowiciela.
Szaman - uporzednio powiadomiony przez dwóch małych chłopców, wysłanych przy okazji do centrum po baterie do radia - przyjeżdża z instrumentem i razem z kobietą, odprawia muzyczny rytuał. Dla nas (widzów) film praktyczne w tym momencie się kończy, bo widzimy już tylko magię i jej efekty. Wielbłądzicy z oczu ciekną łzy i zasłuchana w pięknej, hipnotycznej muzyce, akceptuje obecność swojego dziecka.
Film posiada też dużo ciekawych epizodzików uwypuklających różnice między mieszkańcami świata wyższej cywilizacji trującymi ziemię, a żyjącymi (na ile to możliwe) zgodnie z jej rytmem.
Polecam!