"Miracleman"
Opinii na jego temat padło na Forum sporo już jakiś czas temu. Ja też chciałbym dorzucić do nich swoją "cegiełkę", bo to komiks wart prób zrozumienia i wart polecania. Choć też nie bezdyskusyjne arcydzieło. Swoje wady ma i na pewno jednych zachwyci, a innych odrzuci.
Dla mnie jest to najbardziej posępny i "ciężki" komiks Moore'a, spośród wszystkich jego prac z kręgu superhero. Być może odczytuję go tak wbrew intencji samego autora, a jednak przygnębiający klimat, aplikowane co jakiś czas dawki zaskakującej przemocy, wizja bezsilności i schyłkowości gatunku ludzkiego ciążą nad tym dziełem i sprawiają, że brnęło mi się przez nie z ciężkim sercem (ale i z satysfakcją).
[UWAGA: Być może ktoś uzna poniższą wypowiedź za zawierającą spoilery, ale są one bardzo ogólne - na pewno mniejsze, niż we wstępie do komiksu.]
Choć saga Moore'a podzielona jest na trzy części, ja wyróżniam w niej raczej dwie wyraźne strefy:
Pierwsza, to gra z pierwowzorem Micka Anglo. Wynika z pomysłu wskrzeszenia naiwnego a zarazem typowego "supermana" z komiksów z lat 50. w rzeczywistym, szarpanym niepokojami, "brudnym" świecie początku lat 80. Z jednej strony hołd, z drugiej fantazja na tematy "superbohaterszczyzny". Mamy tu wszelkie typowe elementy: odkrywanie własnych mocy, przezwyciężanie ludzkich słabości, śledczych na tropie tajemnicy, superprzeciwnika i szalonego naukowca, "dziewczynę" superbohatera, podróże w czasie, ziemską i kosmiczną genezę (wywrócone zresztą przez Moore'a na nice) itd. Jest tu wiele inteligentnych i kilka szokujących pomysłów, są też jednak fragmenty jakby mechanicznie "odpracowane" - mnie miejscami nużące.
Szczególnie spodobało mi się, jak scenarzysta łączy swoje doświadczenia z pisania "zwichrowanych" historyjek sci-fi ("Kompletny Szok Przyszłości") ze schematami superhero oraz założeniem, że punktem odniesienia ma być szara, codzienna rzeczywistość.
Po tej uwerturze (stanowiącej ponad połowę całego komiksu) rozpoczyna się główny - moim zdaniem - temat, czyli refleksja nad granicami człowieczeństwa/boskości, zakończona wizją (nieco podejrzanej) utopii. Obserwujemy jak główny bohater "przepoczwarza" się coraz bardziej w nadczłowieka, jak przyrasta ilość superistot, jakie realne konsekwencje zaczynają dotykać świat z uwagi na ich obecność. Po finałowej walce ze swoim Nemezis (Arymanem? Szatanem?) następuje kształtowanie "nowego wspaniałego świata" (jak zauważa sam bohater - "na ludzkich szkieletach"). Jako wierny czytelnik Lema jakoś nie mogłem przy tym oprzeć się poczuciu, że utopia Miraclemana, likwidująca ludzkie słabości, ale i łamiąca ludzką wolę - nie jest jednak udoskonaleniem ziemi i wizją szczęśliwej przyszłości. Zdaję sobie sprawę, że autor tej historii, żyjący w czasach thatcheryzmu, mógł tworzyć tę fantazję szczerze (zaprawiając ją jedynie goryczą wątku Liz). W moim odczuciu ma ona jednak smak jeszcze bardziej gorzki, niż finał "Strażników"...
I bardzo mi się to zresztą podoba.
Jak zaznaczyłem na początku - komiks jest nie tylko kontrowersyjny, ale i nie pozbawiony wad. Mnie nie przekonała jego warstwa wizualna. Alana Davisa jest do zaakceptowania. Wspaniały John Totleben o wiele lepiej pasował do "Sagi o Potworze z Bagien", gdzie jego lekko stylizowane na starą grafikę ilustracje wspaniale wpisywały się w roślinno-bagienny pejzaż. Wkład Steve'a Dillona wolę przemilczeć...
Problematyczna może być też konstrukcja samego bohatera, który - moim zdaniem - jest właściwie istotą "bez właściwości". Charakterami "ciekawszymi" są z pewnością Gargunza, Beats, Miraclewoman, Liz Moran, nawet mała Winter... Taka konstrukcja ma swoje uzasadnienie, ale może też na swój sposób uwierać.
Te mankamenty nie powinny jednak przesłaniać faktu, że jest to komiks ważny, ambitny i mogący dostarczyć nie tylko wiele emocji (raczej posępnych), ale i przemyśleń (konstruktywnych). W moim "rankingu" stawiam go oczywiście niżej od "Strażników" i jednak też niżej od "Sagi o Potworze z Bagien", niemniej konkurencja między tymi tytułami nie jest bezzasadna.