Jak wynika z przedstawionych w pozostałych seriach zdarzeń, pierwsi X-Men korzystają z gościny "starego" Cyclopsa i jego rebelianckiego odłamu; gdyby ci zresztą mieli taką możliwość, pewnie władowaliby się na pokład statku Strazników razem z Kitty i ich ekipą, a o tym, dlaczego im się nie udaje, przeczytać można w trzecim zbiorczym "Uncanny X-Men" wydanym u nas.
Co do relacji Scotta z Christopherem, to wybór młodego chlopaka dla mnie wydaje się oczywisty. Jest w nieco innym wieku niż jego odpowiednik ze znanej nam linni czasu, stąd najpewniej jego inna reakcja na "objawienie" niż Cyclopsa w "Uncanny X-Men" #155, ale wyjasnienie, które w tym starym zeszycie daje Corsair, wciąz może obowiązywać (nie szukał chłopców, gdyż widząc płonący spadochron, myślał, że zginęli). Młody Cyclops ma też inny staż u boku X-Men, czuje mniejszą odpowiedzialność jako przywódca. I warto pamiętać o komplikacjach w jego relacji z Jean, jakie pojawiły się choćby w związku z uczuciami McCoya do dziewczyny; odejście Angela też zrobiło swoje. To już nie jest ta sama drużyna, którą znają wielbiciele pierwszych przygód X-Men, bo też w innych okolicznościach takie "powtórzenie" nie jest możliwe.
Misiokles z kolei konstruktywnie odsyła Cię do "Sagi Mroczej Phoenix" (jakkolwiek dziwnie brzmi zestawienie polskiego epitetu z angielskim Feniksem), gdyż w jej finale odbywa się pierwsza próba osądzenia Jean Grey za popełnione wtedy "dopiero co" zbrodnie.
Abstrahując jednak od komiksowej archeologii, historia Bendisa to opowieść o świece, w ktorym oskarżony czesto nie zna aktu oskarżenia, nieprzyjemna też dość wizja rzeczywistości, w której osadzone być mogą nasze fantazje, niezrealizowane mroczne praganienia, podświadome impulsy (trzochę jak w "Raporcie mniejszości" Dicka). Znana Ci Jean nie jest osobą złą, stawianie jej zatem przed trybunałem moze wydawać się bezzasadne, a jednak w komiksowej przestrzeni i jej czasoprzestrzennych przesunięć można dopuścić tego rodzaju nadużycie ze strony kogoś, kto został skrzywdzony przez inną wersję danej postaci.
Zwróć, proszę, uwagę, że Jean jest w tym wszystkim nie mniej zagubiona niż ty (sceny przesłuchania, chwile samotności, wreszcie ucieczka); ona też nie rozumie, co się dzieje. To, że dla niej to wszystko się jeszcze nie wydarzyło, nie czyni obaw Gladiatora bezpodstawnymi, nawet jeśli są one bezprawne w świetle naszego pojmowania odpowedzialnosci karnej. Teatralność samego procesu, na którą słusznie wskazujesz, też nie jest tu pozbawiona znaczenia. Ten proces to element politycznej gry (co zaznacza starcie z królem J-Sonem) oraz swoisty rytuał jednoczący dla samych Shi'ar (w myśl zasady "chelba i igrzysk"). Figura "kozła ofiarnego" jest tu bardzo na miejscu. A ten kozioł, nie bez znaczenia to jest, zdradza już różki, którymi może wiele zdziałać.
Wszystko to nie pozbawia Cię oczywiście prawa do kręcenia nosem i poczucia dystansu względem tak opowiedzianych relacji. Wiele tu dzieje się "na skróty", w oparciu o założenie, że pracujemy na znanym już skądinąd materiale.
Postulowałbym tylko użycie mniej bezwzględnych epitetów. "Idiotyczny", jak dla mnie, wybrzmiewa trochę zbyt mocno. I - jak starałem się pokazać - niesprawiedliwie.