Zakończyłem właśnie "Sagę o Potwarze z Bagien" Alana Moore'a (1984-1987).
Przede wszystkim: to naprawdę wspaniały komiks.
Z pewnością niedoskonały ale porywający swoją pomysłowością, bogactwem, prekursorstwem. Niebywałe, jak faktycznie wiele zawdzięczają mu Neil Gaiman ("Sandman"), czy Garth Ennis ("Hellblazer"). Ze zdziwieniem zauważyłem też wyraźne podobieństwa do komiksów grozy Brubakera ("Fatale").
Z kolei umieszczenie historii na peryferiach uniwersum DC i wsączanie w nie innych niż dotychczas (poważniejszych?) tematów zainspirowało pozostałych reformatorów komiksu minestreamowego lat 80...
Ale najpierw krótko o czym to jest (w zasadzie bez spoilerów, chyba że ktoś zupełnie nigdy się z serią nie zetknął):
Sześciotomowe wydanie "Sagi..." układa się moim zdaniem w trzy fabularne pary:
- 1-2 - wydana u nas historia domykająca wątki ze starego runu Weina, ustalająca nowe status quo oraz przedstawiająca narodziny miłości pary głównych bohaterów;
- 3-4 - cykl drobniejszych historii spiętych postacią Johna Constatnina (debiut) i zakończony wielkim finałem obejmującym cały wszechświat oraz zaświaty (jest też pewne powiązanie z "Kryzysem na Nieskończonych Ziemiach");
- 5-6 - walka Abby i Aleca o ocalenie miłości i powrót do siebie, rozgrywana najpierw na ulicach Gotham a potem w kosmosie.
W ciągu tych 4 lat publikacji zmienia się duch tych opowieści: początkowo dominuje horror komiksowy, ale są też bardziej literackie "opowieści z dreszczykiem". Mamy wielka epikę na skalę kosmiczną, a pod koniec zaczyna dominować komiks drogi i wielka przygoda.
Choć całą "Sagę..." uważam za rewelacyjną, to mimo wszystko najlepszą częścią wydaje mi się (wydany u nas) tom drugi.
Za najlepsze zeszyty/historie uważam natomiast:
- "Święto wiosny" (34) - wieńczącą tom drugi wizję "roślinnego seksu";
- "Southern Change" / "Strange Fruit" (41-42) - opowieść z Południa z motywem wodu;
- "A Murder of Crovs" (48) - wstrząsającą konfrontację z sektą Brujeria z Constantinem w roli głównej;
- "The Garden of Earthly Delights" (53) - zwieńczenie historii Swamp Thinga w Gotham.
Zgadzam się też z opinią fragsela, że o peryferiach DC można się z "Sagi..." dowiedzieć bardzo wiele (zaświaty, kosmos) - i zafascynować tym, jak ciekawie, pomysłowo i z szacunkiem przedstawił je Moore.
Moore okazuje się też mistrzem - jak później Gaiman - wprowadzania wątków "zwykłych" ludzi i ich niezwykłych historii. Na marginesie głównej opowieści udaje mu się stworzyć całą galerię pełnych, bogatych wewnętrznie postaci, które nadają temu światu życia (m.in. starzejący się hipis Chester, państwo Monroe, ekipa filmowa, kumple Constantina, Gene LaBostrie - alter ego Moore'a). Sprzyja temu znakomita umiejętność prowadzenia narracji równoległych.
Kolejną wielką zaletą Moore'a jest swobodne łączenie nastrojów i konwencji. Autentyczna refleksja "literacka" (z wieloma odniesieniami i kryptocytatami) miesza się z pulpowym horrorem rodem z kina (i komiksu) klasy "B" oraz ckliwym romansidłem. Najpoważniejsze tematy (śmierć, pamięć, wolność, odpowiedzialność) kontrapunktowane są ironią i specyficznym niedopowiedzianym humorem.
kilka słów muszę też poświęcić warstwie graficznej komiksu.
Wszyscy rysownicy dzielnie zmagali się z roślinnym tłem tej opowieści i zdołali utrzymać jej klimat. Ale moim zdaniem gdzieś pomiędzy 2 a 4 tomem "Saga..." osiągnęła maksimum swoich możliwości wizualnych, a rysownicy przejmujący ją pod koniec (Veitch, Alcana, Woch i in.) wydają się raczej niewyróżniającymi się rzemieślnikami (choć np. Veitch i Alcana w "Loose Ends (Reprise)" popisali się przejściami montażowymi na miarę "Strażników"). Z całego grona rysowników autentycznie wyróżnia się wg mnie tak naprawdę tylko John Totleben - najpierw długo pracujący z Bissettem a później też samodzielnie, choć niestety coraz rzadziej. Jego nieco statyczne, pięknie zakomponowane i wysmakowane kadry przypominały mi stare grafiki gazetowe i fantastycznie pasowały do tej historii. Abby w jego wykonaniu była wzruszająco piękna... A historia "Loving the Alien" to pomost pomiędzy komiksami wykorzystującymi kolaż z lat 60. a tym czym pod koniec lat 80. zasłynął Dave McKean.
Mógłbym jeszcze wiele pisać o klimacie lat 80., o Alecu i Abby jako nowych Abelardzie i Heloizie, o nienachalnym przesłaniu ekologicznym, ale trudno to wszystko pomieścić w sensownej długości poście.
W każdym razie będzie mi brakowało Abby, Aleca i innych.
I zostaję przy tym, co piszę niżej: