Byłem w kinie na wersji 3D. Pozytywnie mnie zaskoczył, tzn. myślałem, że będzie nudny i kretyński na maxa, a tu całkiem przyjemna rozrywka. Efekty 3D robiły wrażenie na początku, później się przyzwyczaiłem, ale chyba siedziałem za blisko ekranu, bo duże lokacje widziałem dość płasko (małe normalnie, czyli trójwymiarowo).
Przesłanie filmu - wiadomo, nic odkrywczego.
Gra aktorów - taka se, nawet porucznik Ripley jakoś mnie nie przerażała.
Jeśli chodzi o głębię postaci, to wszyscy byli płascy jak monitor LCD, ale na tym bezrybiu trzy raczki zasługują na uwagę. Od końca:
1.) Główny bohater, czyli Jack Scully, czy jak mu tam. W życiu nie widziałem aktora tak wypranego z mimiki, ale podobało mi się, jak odgrywał takiego zbitego psa, zmokłą kurę czy inną swołocz.
2.) Prezes. Tu jest trochę lepiej. Znerwicowany biznesmenek dorzynający swoje sumienie. Jeszcze nie widziałem głównego złaka, który byłby młody jak szczenię.
I w reszcie najważniejsze:
3.) Pułkownik Quartich!!! To dla niego warto było oglądać ten film. Jedyna pozytywna postać w tej bajce. Skrzyżowanie Terminatora, uniwersalnego żołnierza, pułkownika Bagleya i samobieżnej gilotyny bojowej z łańcuchowym ostrzem na olej napędowy. Kibicowałem mu przez cały seans i miałem pewność, że na samym końcu wyzionie w walce swego nieczystego ducha dzierżąc w dłoni własne nadłamane żebro. Podobno amerykańska piechota morska protestowała przeciw temu filmowi, że stawia ich w niekorzystnym świetle - zupełnie nie wiem dlaczego. Jeżeli każdy marine umie wstrzymać oddech na 10 minut, dzierży M60-tkę w jednej łapie i jedyne, o czym myśli w chwili porażki, to żeby zabić jak najwięcej wrogów póki żyje, to spodziewałbym się raczej koszar pełnych rekrutów. Od dzisiaj jest moim idolem i postanowiłem, że będę starał się być jak on.
Mimo wszystko nadeszła era kina 3D. Czas pożegnać się z dwuwymiarowymi filmami; będą siedziały w tej samej niszy, co filmy czarno-białe.