Największą jazdę pt. "komiks nie jest dla dzieci" miałem z Jeżem Jerzym. Mój najmłodszy syn, jak miał tak z osiem lat, leżał w szpitalu na wyrostek i zadzwonił do mnie, abym przywiózł mu z domu jakieś nowe komiksy, bo te, które zabrał ze sobą już mu się znudziły. Zabrałem kilka pierwszych albumów "Jeża Jerzego" i zawiozłem mu je. Kiedy byłem w połowie powrotnej drogi do domu, nagle telefon ze szpitala na prywatną komórkę, abym natychmiast wracał. Mało zawalu nie dostałem, gaz do dechy i po kilku minutach byłem z powrotem. A tam okazało się, że jakiś babiszon, który był w odwiedzinach u jakiegoś dzieciaka, pożyczył od Miłosza jeden z komiksów i zaczął czytać swojemu wnusiowi. A tam przekleństwa, nagość, sceny przemocy. No i narobiła baba rabanu, że takie plugastwo jest na oddziale dziecięcym. Miłosz był zaskoczony nie mniej niż ja, bo na "Jeżu Jerzym" uczył się czytać, ale komiksy musiałem zabrać.
W sumie to i tak mieliśmy dużo szczęścia. Mogło być gorzej, gdybym mu zawiózł "Likwidatora", jego najulubieńszy komiks, którego każdy zeszyt znał w zasadzie na pamięć