Oto kolejna bitwa z gatunku trzyosobowych, które odmieniły losy Imperium [nawiasem mówiąc, znów w płomieniach!], Bretonii, kultu Nurgla, miejscowych hodowców koni, producentów instrumentów oraz przede wszystkim samotnego tainted one'a, któremu ze strachu zebrało się na wymioty...
Warunki.
BOLS - 9 Bretończyków w składzie: questing knight na koniu z lancą, mieczem i tarczą, errant z 2handed weapon, drugi errant z morning starem + tarczą, 2x squires ze sztyletami i młotami, jeden men-at-arms z halabardą i dwóch bowmenów z długimi łukami i sztyletami + trollslayer. Rating 81 + tyle co za zabójcę [nie pamiętam...].
KRZYŚ - 13 Beastmenów potężnie rozwiniętych [awanse do cech typu atak czy wytrzymałość], jeśli chcecie znać skład, przeczytajcie poprzedni raport, bo w sumie poza rozwinięciami nic się nie zmieniło. Czar Eye of God. Ratingu nie znam, i wolę nie znać - dostalibyśmy potężną premię, gdyby było do czego!
JA - 12 Karnawału w składzie: master z toporem i młotem, bruci z flailami [WIEM! ale to WCIĄŻ nie była kampania!
za tydzień zaczynamy kampanię i kwestia brutali będzie ostatecznie rozwiązana], tainted ones z SoC'em, sztyletami i młotami, 2 plaguebearersów i 5 nurglingów. Czar Pestilence [co z tego, jak się zes... za przeproszeniem!] Rating 96.
Scenariusz: Bardzo, bardzo niefinezyjny, w zasadzie to można go zatytułować "Polowanie na beastmenów"
gdyż beasty były na środku, a Bretonia i Karnawałek mieli za zadanie je wybić. Celem niepsucia sobie zabawy, postanowiliśmy nie rzucać na RT do momentu kiedy albo jedna banda zejdzie, albo zejdą wszystkie beasty [taaa... marzenie!]. Czyli - do momentu jak na polu bitwy zostaną dwie bandy.
Raport jest mniej szczegółowy od poprzedniego, bo walka - moja przynajmniej
- nie była zbyt złożona - ot, wybicie Karnawałku i tyle
Naciągane jest koszmarnie, ale to dobrze - jest się z czego pośmiać. Na miarę sierżanta i kmiecia
Ostrzegam, że w tekście są wtrącenia bardzo wisielawe, dyndawe, a nawet epatewne - nie przerażać się! Piszę to, sama mając Nurgle Rot...
A teraz posłuchajcie opowieści dziwnej treści wielkiego Wybrańca Nurgla, Maghoula. Maghoul wie, co mówi, ponieważ ma dar jasnowidzenia i widzenia w snach, a przy tym jest wyjątkowo odważny i potężny - na tyle, że został Mistrzem Karnawału...
===========
Prości ludzie mają bardzo ograniczone pojęcie sztuki. Widując przedstawienia wędrownych teatrów, oczekują mocnych wrażeń. Ale kiedy chce im się je dać - nie duchowo, ale także cieleśnie - wpadają w panikę i chcą uciekać. Nigdy tego nie rozumiałem - kiedy chciałem coś przeżyć, po prostu to przeżywałem. Nie bawiłem się w oglądanie z boku, udawanie emocji. Prawdziwy strach, prawdziwa zgroza, prawdziwa śmierć. A jednak... granie przed ludźmi sprawiało nam ogromną frajdę. Lubiliśmy się przebierać i słuchać oklasków, fal śmiechu, lubiliśmy patrzeć na zafascynowane, uśmiechnięte twarze. Zawsze wyglądali, jakby nas oczekiwali - kolorowej, radosnej karawany, która niespodziewanie zadawała im śmierć. To też lubiliśmy - ten moment, kiedy orientowali się w sytuacji, ale było już za późno na jakąkolwiek reakcję. Dlatego jeździliśmy od wioski do wioski, ukazując tym tępakom potęgę naszego Pana. Pana Zarazy i Rozkładu.
Kiedy dojechaliśmy do kolejnej wsi, nic nie zwiastowało, że nasz wspaniały plan weźmie w łeb. Ordo wystukiwał rytm na bębenku, wesoło, jak zwykle. Ja też byłem spokojny - od kilku dni nie miałem żadnych niepokojących wizji. Nasz Pan pozostawił mnie w błogim spokoju na długi czas. Nawet sny nie gnębiły mnie tak bardzo. Moi demoniczni słudzy poweseleli także, o ile byli do tego zdolni. Cały nasz orszak był spokojny i pewien zwycięstwa - bo przecież nic innego nie mieliśmy do roboty, jak szerzyć plagę w Imperium. Byłem dobrej myśli, uśmiechałem się często, a myśl o kolejnym przedstawieniu była dla mnie radosna.
Wieś ta nie była jakaś szczególna, jednak, co zwróciło moją uwagę, ludzie zupełnie się na nas zamknęli. Nikt nie wyszedł przed dom, nikt nie chciał nas posłuchać, wszystko zamknięte na cztery spusty! Byłem podenerwowany. Nie dlatego, że ci ludzie byli jacyś szczególni - zwykli wieśniacy, jakich wiele - po prostu nie przywykłem do takiego zachowania i porażek. Mogliśmy oczywiście zrobić wiele, przemoc nie była nam nigdy obca. Ale szczerze powiedziawszy, nie lubiłem jej stosować w każdej sytuacji. Wolałem najpierw zbliżyć się do ludzi. Lubiłem widok fascynacji i przerażenia na twarzach naszych widzów. A teraz coś lub ktoś mi go odebrał! Wściekłość narastała w mym sercu. W takiej sytuacji wysłałem jednego z moich sług w pobliżej któregoś z domów, aby podsłuchał, czegóż to ludzie się tak boją. Jules wrócił niedługo potem, mocno podenerwowany.
- Panie, zbuntowała ich jakaś banda rycerzy, przejeżdżająca tędy w stronę północy!
- Cholera - warknąłem. - Już ja tym wszawym imperialnym pokażę...
- Gorzej, panie! - jęknął Jules. - To byli rycerze z moich stron, poznałem po opisie!
Ze stron Julesa - a więc z Bretonii. Nie wierzyłem - skąd oni tu? Bretończycy zazwyczaj nie pałętają się po lasach Imperium, bo i niby po co. Ale czy to ważne? Narobili nam kłopotu - muszą ponieść karę.
- Świetnie - odpowiedziałem. - Zatem pojedziemy za nimi. Nie patrzeć się tak! - wrzasnąłem, aż jeden z nurglingów struchlał i przywarł ze strachu do mej nogi[1]. - Ilu nas jest, a ilu ich? Ile dla was znaczy nasze zadanie? Jak długo chcecie, żeby ludzie zamykali się przed nami, zamiast ulegać potędze naszego Pana?! Rozkazuję wam poddać się Jego woli! Ruszamy natychmiast.
Ruszyliśmy zatem przed siebie, choć żaden z moich braci i sług nie był już w dobrym nastroju. Byłem wściekły. Zwykli ludzie nigdy nie rozumieli, jak ważne jest nasze zadanie. Im się wydawało, że chronią ludzkość przed nami. Chronić, też coś! Nazywać nas potworami, barbarzyńcami - niech i sobie mają rację! - ale sami siebie by lepiej tak nazywali. My mamy zadanie, zlecone nam przez samego Nurgla. I nikomu z nich nic do tego. A im się zdaje, że pokonają naszego Pana. Też coś!
Zresztą, nie chodziło tylko o wyższe cele. Bawiliśmy się przecież świetnie. Nie mogłem pozwolić, by ktoś odebrał nam tę radość.
Wkrótce dotarliśmy do opuszczonych szczątków wsi. Wysłałem jednego z moich ludzi na zwiady. Wrócił wkrótce z triumfalną miną mówiąc, że po drugiej stronie tych ruin znajduje się istotnie obóz Bretończyków. Uśmiechnąłem się i z miejsca wydałem odpowiedni rozkaz. Wtedy jeden z moich osiłków, na tyle wysoki, że widział to, co było za murem, zaczął się jąkać.
- Ppp... ppanie! Ttam w wwiosce jjjest bb-bbanda jjakichś zwierzo-zwierzopodobnych stworów!
Skorzystałem z mego daru jasnowidzenia i faktycznie: ujrzałem trzynastu zwierzoludzi. Muszę przyznać, że całkowicie uległem wtedy mojej zemście. Cóż zresztą warci byli zwierzoludzie? Zwykłe mięso Chaosu, nic niewarte, nie należy się nim przejmować, stwierdziłem i wydałem rozkaz ataku. Moi ludzie spojrzeli na mnie jak na wariata, ale protestu nie słyszałem. Kto zresztą mógłby się sprzeciwiać Maghoulowi? Nikt. Nikt z moich ludzi. Byliśmy wierni naszemu Panu.
Rzuciliśmy się do boju wszyscy. Zwierzoludzie chyba dostrzegli Bretończyków, bowiem posłali część swych sił na północ, ale to na nas wysłali najpotężniejszych i najpotworniejszych wojowników. Do walki doszło bardzo szybko - żądza zemsty ogarnęła wszystkich moich ludzi. Pierwszy rzuciłem się w bój [2]. Błagałem mojego Pana o błogosławieństwo w walce, lecz magia zawiodła mnie tym razem. Starłem się z ich wodzem - najpotężniejszą bestią wśród nich. Był za głupi, by pojąć, kim jestem, toteż bił się nienajgorzej. Prawdę mówiąc - bardzo dobrze. Tak dobrze, że niemal od razu powalił mnie na ziemię. Zdążyłem jeszcze tylko krzyknąć do oddalonego ode mnie Julesa - "Pamiętaj o zemście!" i straciłem przytomność.
Przytomność, ale nie świadomość. Choć nie byłem przytomny, widziałem doskonale, jakbym unosił się nad ziemią, co się dzieje na polu bitwy. Widziałem to wszystko w mojej wizji, moim śnie, dzięki darowi, jakim obdarzył mnie nasz Pan - darowi widzenia w snach. Byłem dumny z moich wojowników - wszyscy ruszyli do boju, choć - teraz to zauważyłem - przeciwnik był sporo silniejszy. Oddaleni od nich Bretończycy także nie próżnowali - strzał z łuku powalił na ziemię potężnego bestigora, a choć krasnoludzki zabójca trolli momentalnie zginął z ręki centigora i parszywych ogarów Chaosu, to widziałem, jak rycerz - zapewne ich dowódca - spieszy im z odsieczą. Byłem pewien zwycięstwa moich ludzi - to, że odszedłem z boju jako pierwszy, wyszło im nawet na dobre. Byli teraz bardziej pewni siebie - świadomi, że muszą pokazać, na co ich stać. Kilka z bestyj przeraziło się na widok mych demonicznych sług. Byłem zadowolony i czekałem spokojnie na zwycięstwo.
I wtedy zobaczyłem coś, co mnie przeraziło, choć ze względu na moje bezwładne, leżące na polu bitwy ciało, nie czułem tego cieleśnie...
Padali. Jeden za drugim, jak muchy. Obu moich osiłków szybko pożegnało się z walką, padając pod kilkoma ciosami, zadawanymi z różnych stron. Nie przypuszczałem, że zwierzoludzie są tak potężni. Miałem ich za zwykłe mięso armatnie, a oni konsekwentnie i przerażająco szybko rozprawiali się z moimi ludźmi i demonami. Nawet nurglingi, tak potworne i przerażające, nikły w tłumie bestyj i nie wychodziły z niego cało. Obserwowałem to z przerażeniem. Jeden z nich co prawda trzymał się długo, ale i jego w końcu zatłukli - bo inaczej tego nazwać nie umiem. Cóż za potworne bestie! I oni ośmielają się twierdzić, że służą Chaosowi! Zresztą - czy oni czemukolwiek służą? To ucieleśnienie bezmyślnej agresji, a jak już mówiłem, nigdy nie byłem jej zwolennikiem.
Spojrzałem na północ - szala zwycięstwa zdawała się przechylać na stronę ludzi. Centigor padł pod ciosem konia, dosiadanego przez rycerza, a jeden z ogarów został uśmiercony przez jego podwładnych. Wkrótce jednak stała się rzecz, która choć sprawiła, że zwierzoludzie na froncie północnym zostali pokonani, to także wódz Bretończyków spadł z konia. Rumak uciekł, gdzie pieprz rośnie. Obserwowałem to z prawdziwą przyjemnością, jaka zwykle płynęła z zemsty. Do tego stopnia się w niej zatraciłem, że na chwilę zapomniałem o moich ludziach.
Kiedy ponownie spojrzałem w stronę południa, zorientowałem się, że właściwie nie ma na co patrzeć. Wokół leżały bezwładne, pokrzywione ciała - ciała moich wojowników. Gdyby nie to, że to tylko moja świadomość unosiła się jak widmo nad wioską, zagryzłbym zęby z rozpaczy. Cała banda zwierzoludzi pierzchła, zmierzając konsekwentnie w stronę Bretończyków. I wtedy przeżyłem ostatnią w tej bitwie radość.
W stronę Bretończyków - spory kawałek przed bestiami - biegł również Jules. Jules, mój Jules, który pamiętał, co mu powiedziałem w chwili, gdy moje ciało utraciło nad sobą władzę. Ostatni z moich ludzi zmierzał teraz prosto w stronę bretońskich łuczników, a ja z zapartym tchem śledziłem jego kroki. Niestety, niedaleko przed nimi popełnił fatalny błąd - zatrzymał się i próbował skorzystać z daru, którym obdarzył go nasz Pan. Jules jednak nie był jeszcze wprawionym wojownikiem, toteż jego atak nie spotkał się z żadnym skutkiem. Bretończycy nawet do niego nie strzelali - po prostu rzucili się na niego obaj. Jules krzyczał triumfalnie - był pewien swej mocy. Za bardzo, pomyślałem, za bardzo. Jules za bardzo ufał swoim umiejętnościom, nie był jeszcze wprawiony. Nie mogłem zamknąć oczu, więc widziałem, jak ostatni z moich ludzi upada pod ciosami zwykłych bretońskich sztyletów.
Ogrom naszej klęski przygniótł mnie. My, wyznawcy Nurgla, potworni w swej potworności, a zarazem tak ludzcy w swym człowieczeństwie, leżeliśmy teraz wszyscy na polu bitwy bez życia. Polegliśmy; czy na dobre, nie było w tamtej chwili ważne. Czy liczy się to, ilu z nas przeżyje? Maghoul, wielki Mistrz Karnawału, postrach Imperium, zawiódł, i zawiedli wszyscy jego ludzie i wszystkie demony. Nie doświadczyliśmy tym razem łaski Nurgla - co gorsza, przez naszą klęskę może jej nie doświadczyć jeszcze wielu ludzi. Przeżywałem katusze, nie mogąc uwolnić się od potwornej wizji, choć moje - prawdopodobnie już martwe - ciało leżało tam, na dole.
Patrzyłem na pole bitwy. Nie było tam jednak już zbyt wiele do patrzenia. Bestie, choć częściowo pokonane, dzięki okrzykom potwornego wodza wciąż trzymały się w kupie. Niestety, nasz główny wróg nie mógł tego samego powiedzieć o sobie - rozproszeni po polu bitwy Bretończycy wpadli w panikę, widząc nadciągającą grupę zwierzoludzi i uciekli do lasu. Ostatnim widokiem, jakim pamiętam, był jeden z giermków, krzyczący w słabym imperialnym języku: "Trzeba było siedzieć na dupie w domu..."[3]
Oplotły mnie łańcuchy zielonkawo-złotych mgieł, przestałem widzieć bestie. Czułem, jak moja świadomość unosi się w górę, coraz wyżej ponad nieszczęsne pole bitwy. Moja rozpacz minęła - czułem, że teraz zjednoczę się z mym Panem. Byłem szczęśliwy i pełen radości. Zabierz mnie, Nurglu, szeptałem, choć nie miałem już ust, by szeptać. Cóż z tego, że ponieśliśmy klęskę? Za chwilę wszystkich nas wynagrodzi nasz Pan, wielki Pan Zarazy i Rozkładu, którego chwałę głosiliśmy już tak długo! Czułem, że rozpływam się w powietrzu, że jeszcze chwila, a zniknę i na zawsze zjednoczę się z Nurglem. Niech żyje plaga - to była moja ostatnia myśl, zanim moja świadomość zgasła jak zdmuchnięta świeczka.
...Nie do końca docierało do mnie to wszystko, kiedy wreszcie otworzyłem oczy. I od razu myśl: mam oczy, a więc to moje ciało. Zaraz potem: ból. Czułem ból w każdej części ciała, a więc - żyłem. Po bardzo długiej chwili udało mi się podnieść głowę. Wokół mnie siedzieli moi wojownicy - nie wszyscy, ale większość. Powitali me przebudzenie radosnym okrzykiem. Uśmiechnąłem się lekko. Żyjemy, pomyślałem, nic straconego. Poza honorem i godnością, dodałem w myślach, ale tak naprawdę byłem radosny. Nie, nie można powiedzieć, że nic się nie stało, ale mogło być dużo gorzej. Przeżyliśmy. Byliśmy razem prawie wszyscy, a Ordo znów wybijał takt na bębenku, nieco już podniszczonym. Wszystko wraca do normy. Wkrótce odnajdziemy ukryty wśród drzew wóz i pojedziemy dalej, niosąc plagę wśród mieszkańców Imperium. Wkrótce wszystko będzie jak dawniej.
I tak się stało. Jedziemy znów przez lasy imperialne, dając ludziom radość, a potem niewyobrażalny ból, pokazując sztukę i zadając śmierć jednocześnie. Nie da się nas uniknąć. Nie da się nas pokonać. Nie da się nas zniszczyć. Jesteśmy Wybrańcami Nurgla.
Jedno mnie tylko niepokoi.
Wszyscy jakoś dziwnie się ode mnie odsuwają. [4]
============
Przypisy:
[1] To musiało wyglądać słodko.
[2] Dobra. To nie była głupota heroiczna, to była moja taktyka [na pojedynczą bitwę dobra], coby stracić wodza jak najszybciej i przejąć Ld 10. Nie przydało się... ale nie wszystko da się przewidzieć.
[3] Tak! Nie mogłam się powstrzymać i przemyciłam cytat z "Pociągów pod specjalnym nadzorem".
[4] Stał się tak szpetny, że zaczął wzbudzać strach
Niby po pojedynczych bitwach nie trzeba rzucać, ale zawsze tak robiliśmy, dla czystej satysfakcji. Lub aby się zdołować