trawa

Autor Wątek: RAPORTY BITEWNE  (Przeczytany 49229 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Skavenblight

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #210 dnia: Luty 18, 2007, 07:36:45 pm »
Chcę Wam w porządny - ostrzegam, długi! - sposób opisać ostatnią, niesamowitą bitwę. Zanim jednak to zrobię, poznajcie nas, uknuty przez nas, prosty scenariusz i nasze bandy :)
[wszystko było w klimacie EiF]
 
Pośrodku, w jedynym pozostałym po wiosce domu, krył się tajemniczy skarb, o którym krążyły różne legendy. Skarbu broniła dziewiątka wieśniaków. Charakterystyki kiepskie - jedynie sierżantowi trafiły się jakieś czwórki. Wieśniacy byli dla ozdoby, no i po to, żeby BOLSOWY BRAT mógł z nami zagrać. Ale, jak się zaraz przekonacie, ozdoba to była nielada!
 
BOLS grał 13 beastmenami w składzie: chieftain [axe, mace], shaman [dagger, mace, czar wings of darkness], centigor [halabarda i deptanie :)], bestigor [sztylet, topór], bestigor [sztylet, miecz], gor [sztylet, topór], 3 ungory [sztylet, pałka], 4 ogary Chaosu.
 
JA grałam 9 Karnawałowcami w składzie: Carnival master [topór, młot, czar BUBOES; jeah!], 2 brutes [flail; TAK, WIEM, ŻE FLAIL JEST BEZ SENSU DLA BRUTALI, ALE TAK FINANSOWO WYSZŁO, A POZA TYM a) to była moja pierwsza bitwa Karnawałem i chciałam ich "tylko" przetestować, b) nie graliśmy kampanii, więc mogłam sobie pozwolić na lekką bezmyślność. Nie gromcie, bom świadoma, że normalnie flaila nie ma sensu dawać :)], 2 tainted ones [topór, młot, stream of corruption], 2 plague bearers [CoF, SoC, DA, DI itd.], 2 brethreni [sztylet, młot].
 
I tak to się przedstawia. A teraz posłuchajcie zbłąkanego wędrowca, który przemierza lasy Imperium z wyrazem smutnej pustki w oczach...
===========
 
W głębi imperialnych lasów możecie się natknąć na pogorzelisko. Teraz już niemal zarośnięte. Jedynie pośrodku tego upiornego grobowca stoi dom. Jest duży, i co tu kryć - zrujnowany. A raczej - stał. Teraz pozostało po nim tylko wspomnienie. W dodatku tylko moje wspomnienie.
 
Legenda o skarbie, którego strzegą wieśniacy, była poniekąd prawdą. Jesteśmy spadkobiercami tej legendy. Co było w tajemniczej skrzyni, nie wiedział nikt z nas, ale wiadomo, legendy zawsze upiększają. Jednak było to jakieś dziedzictwo przodków [którzy ponoć dostali ten skarb od umierającego rycerza, ale to z pewnością też tylko legenda], toteż gdy spalono nam wioskę i ocalono tylko ten jeden dom, resztka z nas - ci, którzy nie uciekli - postanowili tu pozostać i strzec skarbu oraz jego legendy. Byłem jednym z nich - w dodatku jednym z młodszych. Sierżant Hermann mówił, że nie nadaję się do niczego, ale zostałem, choć na początku trudno mi było nawet utrzymać włócznię w ręku. Żyliśmy z polowań - rzadko kiedy trafiał się nam chleb. Nasza broń nie była już najnowsza, nie byliśmy też dobrymi wojownikami. A jednak tamten dzień pokazał, co jesteśmy naprawdę warci. Wszyscy razem i każdy z osobna.
 
Tego dnia Hans siedział przy płocie od strony północnej, ja zaś i moi dwaj towarzysze siedliśmy sobie na niewielkim, starym cmentarzyku po stronie południowej. Trochę już przysypiałem, kiedy obudził mnie krzyk Hansa. Wiedziałem, że dzieje się coś niedobrego, ale postanowiłem nie ruszać się z miejsca i czekać na rozkazy sierżanta. Wkrótce potem z okna wychylił się Tobias, jeden z naszych trzech łuczników. Spojrzałem na niego niepewnie. "Idą tu!", krzyknął, pokryty bladością, "Zwierzoludzie!". Zacisnąłem ręce na włóczni. Nie widziałem nigdy zwierzoludzi, ale słysząc tętent ich kopyt zrozumiałem, że nie jesteśmy w dobrej sytuacji. Zostało nas zaledwie dziewięciu. Cóż może zbieranina wieśniaków przeciw hordzie bestyj? Wiele razy opowiadano nam o nich. Doświadczeni wojownicy, jak sierżant Hermann, opowiadali o potwornych wodzach, równie bestialskich bestigorach, potwornym centigorze, gorach, ungorach i innych kreaturach. Zrobiło mi się niedobrze ze strachu.

To nie był koniec naszych kłopotów. Niedługo potem Reini, mój przyjaciel, który siedział na nagrobku swojej prababki, powiedział niepewnie: "Czuję jakiś dziwny smród...". Wytężyłem wzrok. Wkrótce Lukas - nasz łucznik - zbladł i w panice zaczął wołać sierżanta. Ten wyjrzał przez okno. Myślałem, że powie coś pocieszającego, choć to nie był ktoś, kto zwykł pocieszać. Ale on tylko zrobił się jeszcze bardziej zacięty i posępny. "Więc i oni tu są", powiedział. Wkrótce, gdy zaczęli się zbliżać, zrozumiałem, KOGO miał na myśli. To byli ci, których nazywają Bluźnierczym Karnawałem. Wyznawcy Pana Zarazy. Ich groteskowe przebrania tylko wzbudzały nasz lęk. Nie pytałem już, co się dzieje na północy. Skupiłem się na zbliżającym się z południa wrogu.
 
Gdzieś za drzewami, po prawej, skryła się trójka tych potworów. Jeden był ogromny i pokryty wrzodami, aż poczułem gęsią skórkę. Dwaj pozostali przebrani byli za bluźniercze błazny, a ich widok sprawił, że Lukas zaczął drżeć. Środkiem szła dumnie inna grupa - wyjątkowo obrzydliwy kultysta z wyrazem fanatyzmu w oczach oraz dwa demony - tak potworne, że nie umiem ich opisać. Spowijała je jakaś tajemnicza i okropna aura, a smród był wprost nie do opisania. Szli prosto na nas. Kątem oka dostrzegłem, że z lewej nadchodzi jeszcze trzech - jeden wielki w płaszczu, zapewne ich wódz, drugi podobny do tamtego osiłka z prawej i trzeci - kultysta. Lukas zaczął strzelać. Niestety, strzały wciąż przelatywały obok demonów. Wkróce potem demony i kultysta rzucili się na nas, całą trójką.
 
Niemal natychmiast uderzyła mnie potworna woń. W tym samym momencie usłyszałem skowyt ogarów Chaosu, pędzących z północy w naszą stronę. Usłyszałem też walki wewnątrz ruiny. Nie martwiłem się, bo byli tam sierżant i kmieć. Ale świadomość, że już dotarli do naszego skarbu sprawiła, że nie zauważyłem, kiedy potężny cios powalił mnie na ziemię.
 
Kiedy się ocknąłem, Reini i Lukas leżeli już bez życia na cmentarnej ziemi, a wrogowie otaczali mnie ze wszystkich stron. Ich wódz próbował trafić Tobiasa w oknie jakimś czarem - nie wiem, co to było, ale potwornie śmierdziało. Wstałem. Czułem, że popadam w jakiś obłęd. Lata użerania się z tradycjami, legendami - a oni wszystko bezmyślnie niszczą. Chciałem zginąć, ale zginąć w walce, jak rycerz, którym nigdy nie byłem i nie będę. Ruszyłem prosto na ich wodza. Ręce, trzymające włócznię, drżały. Widziałem kątem oka szarżującego na nich centigora, ale nie dbałem o to. Rzuciłem się na potwornego Mistrza Karnawału.
 
Dźgałem na oślep i czułem, że jestem dźgany. Nie czułem już jednak bólu. Ich smród mnie otumanił. Ponownie osunąłem się na ziemię, tym razem na krótko i zachowałem przytomność. Z błogością słuchałem krzyku ich konającego Mistrza. Choć raz w życiu zwyciężyłem.
 
Walki trwały dalej. Sądząc po okrzykach, dochodzących z głębi domu, sierżant i kmieć nie mogli wciąż sobie poradzić z wściekłym szamanem, miotającym wokół iskry Chaosu. Ale i szaman bestyj nie mógł ich zwyciężyć. Tymczasem z lasu po prawej nadciągnęła piątka najpotworniejszych bestii. Był tam bez wątpienia ich wódz. Drugi, równy mu wzrostem i masą, musiał być znanym z opowieści bestigorem. Reszta to był gor i dwa ungory, sądząc po wzroście i wyrazach pysków. Po lewej centigor z halabardą wciąż walczył z jednym z demonów, uśmiercając potwornego osiłka i kultystę. Jeden z ogarów również rzucił się w wir tej walki.
 
W swym obłędzie przyłapałem się na tym, że zaczynam kibicować zwierzoludziom. Może dlatego, że to wyznawcy Pana Zarazy zabili moich pobratymców. Wiedziałem, że kiedy bestie uporają się z nimi, zabiją również mnie, jednak na razie w tym całym rozgardiaszu nikt z wrogów nie zwracał na mnie uwagi. Wyrzuciłem z głowy te przychylne potworom myśli, jednak szczerze cieszyłem się, gdy pod ich pałkami i toporami upiorny Karnawał zaczął padać jak muchy. Drugi z osiłków padł z ręki gora. Jeden z błaznów upadł pod toporem wodza, z tego samego topora śmierć spotkała drugiego kultystę. I wtedy dojrzałem, jak jeden z błaznów - niewielkiej postury upiorna postać - powala na ziemię potężnego bestigora. Zamarłem. Zdawało mi się, że Karnawał jest już przegrany, że jeszcze chwila i bestie odniosą zwycięstwo. Błazen zaraz potem oczywiście padł pod naporem ciosów ungorów, ale ogrom jego czynu pozostał w mej pamięci.
 
Teraz na polu bitwy ze strony Karnawału pozostały tylko demony - dwaj upiorni siewcy zarazy. Walczyli przeciwko dużo liczniejszym wrogom, ale o dziwo - wciąż nieźle się trzymali. Już sądziłem, że walki będą trwały bez końca. Jednak pomyliłem się. W chwili, gdy padł gor, wódz zwierzoludzi wydał rozpaczliwy ryk. Nie wiedziałem, co on oznacza, jednak chwilę później zrozumiałem - to był rozkaz odwrotu. Bestie zaczęły uciekać. Tętent kopyt rozsadzał mi głowę. Czekałem tylko, aż upiorni zwycięzcy - demony Pana Zarazy - rzucą się na mnie, by dokończyć dzieła. Jednak w tym momencie poczułem odór tak porażający, że po raz trzeci w tej bitwie straciłem przytomność.
 
Kiedy ją odzyskałem, wokół nie było już nikogo. Bestie uciekły, pozostawiając wokół tylko trupy poległych. Upiorny Karnawał także zniknął - zapewne zjawiły się posiłki i zabrały ciała do ich obozowiska. Wstałem. Robiłem wszystko mechanicznie, bez uczuć. Lepiej było nic nie czuć. Spokojnie, choć z drżeniem, obszedłem cały dom. Wokół trupy moich pobratymców. Zmiażdżone, rozcięte, leżące w kałuży krwi. Nie czułem już bólu, żalu, niczego.
 
Wszedłem do domu, kierując swe kroki na piętro, gdzie bronili się sierżant i kmieć. Nie pamiętam już, czy leżały tam ich ciała. Być może - ale nie jestem w stanie tego stwierdzić. Na pewno nie było tam żywej duszy. Widziałem tylko skrzynię, której broniliśmy. Uśmiechnąłem się lekko. Przecież mogę teraz ją zabrać i uciec dokądś, byle gdzie, pomyślałem. Wszystko zacząć od nowa. Nie zwyciężyliśmy, ale i nie przegraliśmy. Ja jeden przeżyłem. I wtedy postanowiłem zrobić coś, czego nawet sierżant nie robił. Klęknąłem i podniosłem ciężkie wieko drewnianej skrzyni.
 
Nie poraził mnie blask złota ani drogich kamieni. Poraziła mnie pustka. Skrzynia była zupełnie pusta. Cały nasz skarb okazał się niczym. Cała obrona wioski, wszystkie te śmierci, były na nic.
 
Dopiero po chwili zobaczyłem, że na dnie jednak coś leży. Pochyliłem się i przyjrzałem. To był suchy kwiat. Nie róża, nie dalia, najzwyklejszy, polny kwiatek. To mi się wydawało jeszcze bardziej bolesne i szydercze, niż pustka.
 
Wziąłem kwiatek i odszedłem - stwierdziłem, że nic tam po mnie. Idę tak już trzeci dzień. Czasem spoglądam na "skarb" i zastanawiam się - może dla kogoś naprawdę był cenny? Może jakieś młode dziewczę dało go swemu rycerzowi, gdy ten odjeżdżał, obiecując, że wróci? Może. Ja już się tego nie dowiem. Moje zmęczone nogi niosą mnie byle gdzie. Wciąż zaciskam ręce na włóczni. Przeżyłem. Przeżyłem. Pewnie, jak dotrę do jakiejś wioski i o tym opowiem, będą mnie traktować jak bohatera.
 
Ale ja nie jestem i nie będę bohaterem.
Legendy zawsze upiększają.
 
 
 
=========
Odpowiedzi na ewentualne pytania:
Tak, wieśniak zadźgał mi Mistrza. I przeżył do końca bitwy. Stał się moją inspiracją ;)
Tak, kmieć i sierżant 8 tur zmagali się z szamanem. Bez skutku.
Tak, tainted one zdjął bestigora.
 
Nie, nie mam pojęcia, dlaczego wygrałam.
Nie, nie złożyłam ich do końca - brak mi jednej figurki [jestera] i musiałam zastąpić ją brethrenem ze szczotą na łbie.
Nie, nie kocham już nad życie skavenów i undeadów. Teraz moją ulubioną bandą jest Karnawał.
 
 
A teraz całuski w czółko [chyba że dla Bolsa, to gdzie indziej :p] dla tych, co dobrnęli do końca :D
 
Zadrżyjcie w obliczu Plagi!
Cytat: Kapitan Hak
No właśnie, apeluję do posiadacza toksycznych skarpet papy Noigula o bezzwłoczne wypranie ich w święconej wodzie Sigmara.

Offline Kapitan_Hak

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #211 dnia: Luty 18, 2007, 07:59:00 pm »
Piękne! Jestem pod wrażeniem. Klimatyczne i artystyczne ujęcie raportu bitewnego! A klimat, jak wiadomo, jest najważniejszy.

Chyba nic tu już nie dodam - wszystkie istotne szczegóły w swoim opowiadaniu już zawarłaś :).

Najbardziej spodobało mi się zdanie "Nie martwiłem się, bo byli tam sierżant i kmieć." na miarę "Nie boję się, gdy światło znika, bo mam latarkę Panasonica".

P.S. Czekam na całusa za lekturę do końca.
P.P.S. Nawiasem mówiąc, Twój rymowany poemat też mogłabyś kiedyś tutaj opublikować  :badgrin:.

Offline Skavenblight

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #212 dnia: Luty 18, 2007, 08:09:48 pm »
Cytat: "BOLS"
A klimat, jak wiadomo, jest najważniejszy.

A jak!

Cytat: "BOLS"
Najbardziej spodobało mi się zdanie "Nie martwiłem się, bo byli tam sierżant i kmieć." na miarę "Nie boję się, gdy światło znika, bo mam latarkę Panasonica".

A jak go miałam nazwać? Pan Kmieć? Tak, to jest rzeczywiście niezła dyndawka :D Aberrr przyznasz, że w klimacie takiego właśnie wieśka, który nie widział w życiu lepszych wojowników, więc całą wiarę, nadzieję i miłość pokłada w sierżancie i kmieciu :p

Cytat: "BOLS"
P.S. Czekam na całusa za lekturę do końca.

Ja też :cry:

Cytat: "BOLS"
P.P.S. Nawiasem mówiąc, Twój rymowany poemat też mogłabyś kiedyś tutaj opublikować  :badgrin:.

Haha, on jeszcze nie gotowy, a poza tym tak obrazoburczy, że miejscowi puryści spaliliby mnie na stosie albo obrzucili buboesami. O ile by przy czytaniu trupem nie padli   :badgrin:
Cytat: Kapitan Hak
No właśnie, apeluję do posiadacza toksycznych skarpet papy Noigula o bezzwłoczne wypranie ich w święconej wodzie Sigmara.

Offline Skavenblight

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #213 dnia: Marzec 02, 2007, 01:58:57 pm »
Oto kolejna bitwa z gatunku trzyosobowych, które odmieniły losy Imperium [nawiasem mówiąc, znów w płomieniach!], Bretonii, kultu Nurgla, miejscowych hodowców koni, producentów instrumentów oraz przede wszystkim samotnego tainted one'a, któremu ze strachu zebrało się na wymioty...
 
Warunki.
BOLS - 9 Bretończyków w składzie: questing knight na koniu z lancą, mieczem i tarczą, errant z 2handed weapon, drugi errant z morning starem + tarczą, 2x squires ze sztyletami i młotami, jeden men-at-arms z halabardą i dwóch bowmenów z długimi łukami i sztyletami + trollslayer. Rating 81 + tyle co za zabójcę [nie pamiętam...].
 
KRZYŚ - 13 Beastmenów potężnie rozwiniętych [awanse do cech typu atak czy wytrzymałość], jeśli chcecie znać skład, przeczytajcie poprzedni raport, bo w sumie poza rozwinięciami nic się nie zmieniło. Czar Eye of God. Ratingu nie znam, i wolę nie znać - dostalibyśmy potężną premię, gdyby było do czego!
 
JA - 12 Karnawału w składzie: master z toporem i młotem, bruci z flailami [WIEM! ale to WCIĄŻ nie była kampania! :p za tydzień zaczynamy kampanię i kwestia brutali będzie ostatecznie rozwiązana], tainted ones z SoC'em, sztyletami i młotami, 2 plaguebearersów i 5 nurglingów. Czar Pestilence [co z tego, jak się zes... za przeproszeniem!] Rating 96.
 
Scenariusz: Bardzo, bardzo niefinezyjny, w zasadzie to można go zatytułować "Polowanie na beastmenów" :p gdyż beasty były na środku, a Bretonia i Karnawałek mieli za zadanie je wybić. Celem niepsucia sobie zabawy, postanowiliśmy nie rzucać na RT do momentu kiedy albo jedna banda zejdzie, albo zejdą wszystkie beasty [taaa... marzenie!]. Czyli - do momentu jak na polu bitwy zostaną dwie bandy.
 
Raport jest mniej szczegółowy od poprzedniego, bo walka - moja przynajmniej ;) - nie była zbyt złożona - ot, wybicie Karnawałku i tyle ;)
Naciągane jest koszmarnie, ale to dobrze - jest się z czego pośmiać. Na miarę sierżanta i kmiecia :D
Ostrzegam, że w tekście są wtrącenia bardzo wisielawe, dyndawe, a nawet epatewne - nie przerażać się! Piszę to, sama mając Nurgle Rot... :(
 
A teraz posłuchajcie opowieści dziwnej treści wielkiego Wybrańca Nurgla, Maghoula. Maghoul wie, co mówi, ponieważ ma dar jasnowidzenia i widzenia w snach, a przy tym jest wyjątkowo odważny i potężny - na tyle, że został Mistrzem Karnawału...
 
===========
Prości ludzie mają bardzo ograniczone pojęcie sztuki. Widując przedstawienia wędrownych teatrów, oczekują mocnych wrażeń. Ale kiedy chce im się je dać - nie duchowo, ale także cieleśnie - wpadają w panikę i chcą uciekać. Nigdy tego nie rozumiałem - kiedy chciałem coś przeżyć, po prostu to przeżywałem. Nie bawiłem się w oglądanie z boku, udawanie emocji. Prawdziwy strach, prawdziwa zgroza, prawdziwa śmierć. A jednak... granie przed ludźmi sprawiało nam ogromną frajdę. Lubiliśmy się przebierać i słuchać oklasków, fal śmiechu, lubiliśmy patrzeć na zafascynowane, uśmiechnięte twarze. Zawsze wyglądali, jakby nas oczekiwali - kolorowej, radosnej karawany, która niespodziewanie zadawała im śmierć. To też lubiliśmy - ten moment, kiedy orientowali się w sytuacji, ale było już za późno na jakąkolwiek reakcję. Dlatego jeździliśmy od wioski do wioski, ukazując tym tępakom potęgę naszego Pana. Pana Zarazy i Rozkładu.
 
Kiedy dojechaliśmy do kolejnej wsi, nic nie zwiastowało, że nasz wspaniały plan weźmie w łeb. Ordo wystukiwał rytm na bębenku, wesoło, jak zwykle. Ja też byłem spokojny - od kilku dni nie miałem żadnych niepokojących wizji. Nasz Pan pozostawił mnie w błogim spokoju na długi czas. Nawet sny nie gnębiły mnie tak bardzo. Moi demoniczni słudzy poweseleli także, o ile byli do tego zdolni. Cały nasz orszak był spokojny i pewien zwycięstwa - bo przecież nic innego nie mieliśmy do roboty, jak szerzyć plagę w Imperium. Byłem dobrej myśli, uśmiechałem się często, a myśl o kolejnym przedstawieniu była dla mnie radosna.
 
Wieś ta nie była jakaś szczególna, jednak, co zwróciło moją uwagę, ludzie zupełnie się na nas zamknęli. Nikt nie wyszedł przed dom, nikt nie chciał nas posłuchać, wszystko zamknięte na cztery spusty! Byłem podenerwowany. Nie dlatego, że ci ludzie byli jacyś szczególni - zwykli wieśniacy, jakich wiele - po prostu nie przywykłem do takiego zachowania i porażek. Mogliśmy oczywiście zrobić wiele, przemoc nie była nam nigdy obca. Ale szczerze powiedziawszy, nie lubiłem jej stosować w każdej sytuacji. Wolałem najpierw zbliżyć się do ludzi. Lubiłem widok fascynacji i przerażenia na twarzach naszych widzów. A teraz coś lub ktoś mi go odebrał! Wściekłość narastała w mym sercu. W takiej sytuacji wysłałem jednego z moich sług w pobliżej któregoś z domów, aby podsłuchał, czegóż to ludzie się tak boją. Jules wrócił niedługo potem, mocno podenerwowany.
 
- Panie, zbuntowała ich jakaś banda rycerzy, przejeżdżająca tędy w stronę północy!
- Cholera - warknąłem. - Już ja tym wszawym imperialnym pokażę...
- Gorzej, panie! - jęknął Jules. - To byli rycerze z moich stron, poznałem po opisie!
 
Ze stron Julesa - a więc z Bretonii. Nie wierzyłem - skąd oni tu? Bretończycy zazwyczaj nie pałętają się po lasach Imperium, bo i niby po co. Ale czy to ważne? Narobili nam kłopotu - muszą ponieść karę.
 
- Świetnie - odpowiedziałem. - Zatem pojedziemy za nimi. Nie patrzeć się tak! - wrzasnąłem, aż jeden z nurglingów struchlał i przywarł ze strachu do mej nogi[1]. - Ilu nas jest, a ilu ich? Ile dla was znaczy nasze zadanie? Jak długo chcecie, żeby ludzie zamykali się przed nami, zamiast ulegać potędze naszego Pana?! Rozkazuję wam poddać się Jego woli! Ruszamy natychmiast.
 
Ruszyliśmy zatem przed siebie, choć żaden z moich braci i sług nie był już w dobrym nastroju. Byłem wściekły. Zwykli ludzie nigdy nie rozumieli, jak ważne jest nasze zadanie. Im się wydawało, że chronią ludzkość przed nami. Chronić, też coś! Nazywać nas potworami, barbarzyńcami - niech i sobie mają rację! - ale sami siebie by lepiej tak nazywali. My mamy zadanie, zlecone nam przez samego Nurgla. I nikomu z nich nic do tego. A im się zdaje, że pokonają naszego Pana. Też coś!
Zresztą, nie chodziło tylko o wyższe cele. Bawiliśmy się przecież świetnie. Nie mogłem pozwolić, by ktoś odebrał nam tę radość.
 
Wkrótce dotarliśmy do opuszczonych szczątków wsi. Wysłałem jednego z moich ludzi na zwiady. Wrócił wkrótce z triumfalną miną mówiąc, że po drugiej stronie tych ruin znajduje się istotnie obóz Bretończyków. Uśmiechnąłem się i z miejsca wydałem odpowiedni rozkaz. Wtedy jeden z moich osiłków, na tyle wysoki, że widział to, co było za murem, zaczął się jąkać.
 
- Ppp... ppanie! Ttam w wwiosce jjjest bb-bbanda jjakichś zwierzo-zwierzopodobnych stworów!
Skorzystałem z mego daru jasnowidzenia i faktycznie: ujrzałem trzynastu zwierzoludzi. Muszę przyznać, że całkowicie uległem wtedy mojej zemście. Cóż zresztą warci byli zwierzoludzie? Zwykłe mięso Chaosu, nic niewarte, nie należy się nim przejmować, stwierdziłem i wydałem rozkaz ataku. Moi ludzie spojrzeli na mnie jak na wariata, ale protestu nie słyszałem. Kto zresztą mógłby się sprzeciwiać Maghoulowi? Nikt. Nikt z moich ludzi. Byliśmy wierni naszemu Panu.
 
Rzuciliśmy się do boju wszyscy. Zwierzoludzie chyba dostrzegli Bretończyków, bowiem posłali część swych sił na północ, ale to na nas wysłali najpotężniejszych i najpotworniejszych wojowników. Do walki doszło bardzo szybko - żądza zemsty ogarnęła wszystkich moich ludzi. Pierwszy rzuciłem się w bój [2]. Błagałem mojego Pana o błogosławieństwo w walce, lecz magia zawiodła mnie tym razem. Starłem się z ich wodzem - najpotężniejszą bestią wśród nich. Był za głupi, by pojąć, kim jestem, toteż bił się nienajgorzej. Prawdę mówiąc - bardzo dobrze. Tak dobrze, że niemal od razu powalił mnie na ziemię. Zdążyłem jeszcze tylko krzyknąć do oddalonego ode mnie Julesa - "Pamiętaj o zemście!" i straciłem przytomność.
 
Przytomność, ale nie świadomość. Choć nie byłem przytomny, widziałem doskonale, jakbym unosił się nad ziemią, co się dzieje na polu bitwy. Widziałem to wszystko w mojej wizji, moim śnie, dzięki darowi, jakim obdarzył mnie nasz Pan - darowi widzenia w snach. Byłem dumny z moich wojowników - wszyscy ruszyli do boju, choć - teraz to zauważyłem - przeciwnik był sporo silniejszy. Oddaleni od nich Bretończycy także nie próżnowali - strzał z łuku powalił na ziemię potężnego bestigora, a choć krasnoludzki zabójca trolli momentalnie zginął z ręki centigora i parszywych ogarów Chaosu, to widziałem, jak rycerz - zapewne ich dowódca - spieszy im z odsieczą. Byłem pewien zwycięstwa moich ludzi - to, że odszedłem z boju jako pierwszy, wyszło im nawet na dobre. Byli teraz bardziej pewni siebie - świadomi, że muszą pokazać, na co ich stać. Kilka z bestyj przeraziło się na widok mych demonicznych sług. Byłem zadowolony i czekałem spokojnie na zwycięstwo.
 
I wtedy zobaczyłem coś, co mnie przeraziło, choć ze względu na moje bezwładne, leżące na polu bitwy ciało, nie czułem tego cieleśnie...
Padali. Jeden za drugim, jak muchy. Obu moich osiłków szybko pożegnało się z walką, padając pod kilkoma ciosami, zadawanymi z różnych stron. Nie przypuszczałem, że zwierzoludzie są tak potężni. Miałem ich za zwykłe mięso armatnie, a oni konsekwentnie i przerażająco szybko rozprawiali się z moimi ludźmi i demonami. Nawet nurglingi, tak potworne i przerażające, nikły w tłumie bestyj i nie wychodziły z niego cało. Obserwowałem to z przerażeniem. Jeden z nich co prawda trzymał się długo, ale i jego w końcu zatłukli - bo inaczej tego nazwać nie umiem. Cóż za potworne bestie! I oni ośmielają się twierdzić, że służą Chaosowi! Zresztą - czy oni czemukolwiek służą? To ucieleśnienie bezmyślnej agresji, a jak już mówiłem, nigdy nie byłem jej zwolennikiem.
 
Spojrzałem na północ - szala zwycięstwa zdawała się przechylać na stronę ludzi. Centigor padł pod ciosem konia, dosiadanego przez rycerza, a jeden z ogarów został uśmiercony przez jego podwładnych. Wkrótce jednak stała się rzecz, która choć sprawiła, że zwierzoludzie na froncie północnym zostali pokonani, to także wódz Bretończyków spadł z konia. Rumak uciekł, gdzie pieprz rośnie. Obserwowałem to z prawdziwą przyjemnością, jaka zwykle płynęła z zemsty. Do tego stopnia się w niej zatraciłem, że na chwilę zapomniałem o moich ludziach.
 
Kiedy ponownie spojrzałem w stronę południa, zorientowałem się, że właściwie nie ma na co patrzeć. Wokół leżały bezwładne, pokrzywione ciała - ciała moich wojowników. Gdyby nie to, że to tylko moja świadomość unosiła się jak widmo nad wioską, zagryzłbym zęby z rozpaczy. Cała banda zwierzoludzi pierzchła, zmierzając konsekwentnie w stronę Bretończyków. I wtedy przeżyłem ostatnią w tej bitwie radość.
 
W stronę Bretończyków - spory kawałek przed bestiami - biegł również Jules. Jules, mój Jules, który pamiętał, co mu powiedziałem w chwili, gdy moje ciało utraciło nad sobą władzę. Ostatni z moich ludzi zmierzał teraz prosto w stronę bretońskich łuczników, a ja z zapartym tchem śledziłem jego kroki. Niestety, niedaleko przed nimi popełnił fatalny błąd - zatrzymał się i próbował skorzystać z daru, którym obdarzył go nasz Pan. Jules jednak nie był jeszcze wprawionym wojownikiem, toteż jego atak nie spotkał się z żadnym skutkiem. Bretończycy nawet do niego nie strzelali - po prostu rzucili się na niego obaj. Jules krzyczał triumfalnie - był pewien swej mocy. Za bardzo, pomyślałem, za bardzo. Jules za bardzo ufał swoim umiejętnościom, nie był jeszcze wprawiony. Nie mogłem zamknąć oczu, więc widziałem, jak ostatni z moich ludzi upada pod ciosami zwykłych bretońskich sztyletów.
 
Ogrom naszej klęski przygniótł mnie. My, wyznawcy Nurgla, potworni w swej potworności, a zarazem tak ludzcy w swym człowieczeństwie, leżeliśmy teraz wszyscy na polu bitwy bez życia. Polegliśmy; czy na dobre, nie było w tamtej chwili ważne. Czy liczy się to, ilu z nas przeżyje? Maghoul, wielki Mistrz Karnawału, postrach Imperium, zawiódł, i zawiedli wszyscy jego ludzie i wszystkie demony. Nie doświadczyliśmy tym razem łaski Nurgla - co gorsza, przez naszą klęskę może jej nie doświadczyć jeszcze wielu ludzi. Przeżywałem katusze, nie mogąc uwolnić się od potwornej wizji, choć moje - prawdopodobnie już martwe - ciało leżało tam, na dole.
 
Patrzyłem na pole bitwy. Nie było tam jednak już zbyt wiele do patrzenia. Bestie, choć częściowo pokonane, dzięki okrzykom potwornego wodza wciąż trzymały się w kupie. Niestety, nasz główny wróg nie mógł tego samego powiedzieć o sobie - rozproszeni po polu bitwy Bretończycy wpadli w panikę, widząc nadciągającą grupę zwierzoludzi i uciekli do lasu. Ostatnim widokiem, jakim pamiętam, był jeden z giermków, krzyczący w słabym imperialnym języku: "Trzeba było siedzieć na dupie w domu..."[3]
 
Oplotły mnie łańcuchy zielonkawo-złotych mgieł, przestałem widzieć bestie. Czułem, jak moja świadomość unosi się w górę, coraz wyżej ponad nieszczęsne pole bitwy. Moja rozpacz minęła - czułem, że teraz zjednoczę się z mym Panem. Byłem szczęśliwy i pełen radości. Zabierz mnie, Nurglu, szeptałem, choć nie miałem już ust, by szeptać. Cóż z tego, że ponieśliśmy klęskę? Za chwilę wszystkich nas wynagrodzi nasz Pan, wielki Pan Zarazy i Rozkładu, którego chwałę głosiliśmy już tak długo! Czułem, że rozpływam się w powietrzu, że jeszcze chwila, a zniknę i na zawsze zjednoczę się z Nurglem. Niech żyje plaga - to była moja ostatnia myśl, zanim moja świadomość zgasła jak zdmuchnięta świeczka.
 
 
...Nie do końca docierało do mnie to wszystko, kiedy wreszcie otworzyłem oczy. I od razu myśl: mam oczy, a więc to moje ciało. Zaraz potem: ból. Czułem ból w każdej części ciała, a więc - żyłem. Po bardzo długiej chwili udało mi się podnieść głowę. Wokół mnie siedzieli moi wojownicy - nie wszyscy, ale większość. Powitali me przebudzenie radosnym okrzykiem. Uśmiechnąłem się lekko. Żyjemy, pomyślałem, nic straconego. Poza honorem i godnością, dodałem w myślach, ale tak naprawdę byłem radosny. Nie, nie można powiedzieć, że nic się nie stało, ale mogło być dużo gorzej. Przeżyliśmy. Byliśmy razem prawie wszyscy, a Ordo znów wybijał takt na bębenku, nieco już podniszczonym. Wszystko wraca do normy. Wkrótce odnajdziemy ukryty wśród drzew wóz i pojedziemy dalej, niosąc plagę wśród mieszkańców Imperium. Wkrótce wszystko będzie jak dawniej.
 
I tak się stało. Jedziemy znów przez lasy imperialne, dając ludziom radość, a potem niewyobrażalny ból, pokazując sztukę i zadając śmierć jednocześnie. Nie da się nas uniknąć. Nie da się nas pokonać. Nie da się nas zniszczyć. Jesteśmy Wybrańcami Nurgla.
Jedno mnie tylko niepokoi.
Wszyscy jakoś dziwnie się ode mnie odsuwają. [4]
 
 
============
Przypisy:
[1] To musiało wyglądać słodko.
[2] Dobra. To nie była głupota heroiczna, to była moja taktyka [na pojedynczą bitwę dobra], coby stracić wodza jak najszybciej i przejąć Ld 10. Nie przydało się... ale nie wszystko da się przewidzieć.
[3] Tak! Nie mogłam się powstrzymać i przemyciłam cytat z "Pociągów pod specjalnym nadzorem". :D
[4] Stał się tak szpetny, że zaczął wzbudzać strach :p
 
Niby po pojedynczych bitwach nie trzeba rzucać, ale zawsze tak robiliśmy, dla czystej satysfakcji. Lub aby się zdołować :D
Cytat: Kapitan Hak
No właśnie, apeluję do posiadacza toksycznych skarpet papy Noigula o bezzwłoczne wypranie ich w święconej wodzie Sigmara.

Offline Kapitan_Hak

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #214 dnia: Marzec 02, 2007, 02:42:50 pm »
Piękne! Kawał dobrej roboty!

Bardzo cenię raporty bitewne w formie opowiadań, zwłaszcza napisanych z takim kunsztem i pasją ;)!

Już czekam na następną bitwę i następny raport :D!

P.S. Jedna drobna poprawka: zamiast giermka z włócznią, wynająłem Zabójcę (który zresztą, jak to słusznie odnotowałaś) szybko padł pod ciosami Zwierzoludzi. Pomyłka wynikała pewnikiem z błędu w rozpisce, którą Ci przesłałem.

Offline Skavenblight

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #215 dnia: Marzec 02, 2007, 02:49:26 pm »
Już poprawiłam.
Ha! Więc ogr byłby MÓJ, gdyby wyszło z tymi RH!  :badgrin:
btw. w kampanii gramy na RH, czy nie? ;)
Cytat: Kapitan Hak
No właśnie, apeluję do posiadacza toksycznych skarpet papy Noigula o bezzwłoczne wypranie ich w święconej wodzie Sigmara.

Offline Dwalthrim

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #216 dnia: Marzec 03, 2007, 08:26:21 am »
Brawo Skavenblight - bardzo fajne & klimatyczne raporty!  Czy ta się spoko, wiec z dotarciem do końca nie miałem problemów. ;)
JAH RASTAFARAI-SIGMAR HELDENHAMMER EMPEROR I!!!"


Offline Zielony

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #217 dnia: Maj 08, 2007, 10:34:00 am »
wczoraj podczas wieczornego treningu zmierzyłem sie z 3 przeciwnikami na raz! Jako wytrawny generał krasnoludzki pokonałem wszystkich....
IMP  :O

Offline MK

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #218 dnia: Maj 08, 2007, 11:24:18 am »
No to faktycznie niezły raport ;).
ww.najmita.net - serwis społeczności Mordheim

Offline Zielony

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #219 dnia: Maj 09, 2007, 06:07:51 pm »
Dzięki!  ;)
mogę jeszcze dodać ze były to skaveny, averland i WH
IMP  :O

Offline SKAV

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #220 dnia: Maj 09, 2007, 07:46:54 pm »
Zielony zawsze wygrywa poniewaz podpisal pakt z diablem ! :shock:
img]http://www.naruto-kun.com/images/narutotest/itachi.jpg[/img]

Offline Dwalthrim

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #221 dnia: Maj 09, 2007, 08:16:11 pm »
Cytat: "SKAV"
Zielony zawsze wygrywa poniewaz podpisal pakt z diablem ! :shock:


raczej z ShadowLordem  :badgrin:
JAH RASTAFARAI-SIGMAR HELDENHAMMER EMPEROR I!!!"


Offline Zielony

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #222 dnia: Maj 10, 2007, 08:21:22 am »
no pewnie ze nie pokonany! a pakt mam z Jezusem, złych mocy używa Nazroth i nie moze wygrac :shock:
IMP  :O

Offline Skavenblight

RAPORTY BITEWNE
« Odpowiedź #223 dnia: Wrzesień 30, 2007, 03:24:39 pm »
Dnia 22.09 na gruncie nowosądeckim spotkały się Nowy Sącz i Warszawa. Z Warszawy nadciągnął iście zakaźny sojusz - Karnawał Chaosu i skaveński klan Pestilens. Miasta bronili zaciekle łowcy czarownic i krasnoludy. Zaczęła się mordercza walka o Wyrdston i chwałę, nieprzerwana nawet nadchodzącą Apokalipsą...

Bandy

Bols - Karnawał Chaosu, 9 chłopa
Ja - Klan Pestilens, 9 chłopa [rozpiska jest w temacie Rozpiski]
Sykstus - Witch Hunters, 10 chłopa
Stecu - Krasnale, 6 chłopa.

Sojusz praworządny miał chyba 6 czy 7 kusz ;) my zaś poza rzygiem PB nie mieliśmy ŻADNYCH broni strzeleckich ;)

Graliśmy Wyrdstone Hunt, czy też raczej Polowanie na Niewolnice z naszych turniejowych scenariuszy na Bazyla. Oczywiście graliśmy też na własne Random Happenings z tegoż turnieju, czyli Tabelkę Apokaliptycznych Zdarzeń. Działo się dużo.

A zatem posłuchajcie...

Mroczny był to dzień i mglisty, kiedy do Miasta Potępionych zawitał zakaźny sojusz strasznego Karnawału Chaosu i przebiegłych skavenów z Klanu Zarazy. Szukał on legendarnego Wyrdstona, by użyć go do własnych niecnych celów - takich jak pogrążenie świata w chorobie. Na szczęście miasta próbowali bronić łowcy czarownic, wspomagani przez krasnoludzkich poszukiwaczy skarbów. Zaczęła się walka, na razie tylko o to, kto pierwszy dobiegnie do kamienia...

WH rozstawili się w większości na pięknej, otwartej dla kusz przestrzeni. Podobnie uczyniły krasnoludy. Za wyjątkiem dwóch zabójców trolli, którzy przemykali się jedną stroną do kamienia, i kilku flagellantów, którzy przemykali się do innego kamienia drugą stroną, wśród zabudowań. Szczury, mimo że były najszybszą bandą, postanowiły nie zbierać Wyrdstona [może ze względu na to, że niewolnice uwodzą ;) ], a bić w jego posiadaczy. Karnawał jak zwykle zaś ruszył na spotkanie flagellantom, po drodze zabierając Wyrdston z jednego domku.

Przerażający Kapłan Zarazy, nie patrząc pod nogi, wpadł nagle w wielką, migoczącą zielonkawym połyskiem kałużę. Efekt był przerażający - sierść jego nagle zmieniła się w chitynowy pancerz i szczur wyglądał, jakby przeistoczył się częściowo w żuka...

Pierwsze Zdarzenie, jakie udało się rzucić było moje i poraziło na wstępie - 66, "jeszcze twardsza skóra szefa". Spaczeniowa mutacja, czyli niemodyfikowany save na 4+ dla wodza skavenów :)

Zaiste, dziwne się zaczęły dziać rzeczy! Jeden z błaznów potwornego Karanwału urósł w oczach jeszcze bardziej - choć jego mroczny bóg świadkiem, miał już czym oddychać, na czym siedzieć i po czym się poklepać. Mroczna mgła zasnuwała miasto co i rusz - kusze dzielnych łowców i krasnoludów nie mogły dosięgnąć plugawych wyznawców Chaosu. Zarazem okazało się, że Wyrdstona pilnują straszne potwory - mroczne kusicielki Slaanesha pod postacią pięknych kobiet! Choć dzielny biczownik nie dał się zwieść jej nagiemu ciału i słodkim spojrzeniom, upadł na ziemię pod jej ciosem! Zupełnie niezależnie od nich krasnoludzki szlachcic natrafił w walce na, zdawałoby się, niegodną przeciwniczkę - upadłą siostrę Sigmara, a raczej żałosne, półnagie coś, co z niej pozostało. Walka trwała jednak straszliwie długo, co osłabiło nieco krasnoludy, a w każdym razie ich morale.

Apokaliptyczne Zdarzenia dały o sobie znać. Kilkakrotnie mroczna mgła nie dawała strzelać i szarżować. Dodatkowo spasiony błazen dostał "Ja wam pokażę!". Niewolnica ogłuszyła flagellanta, a noble tłukł się dobrych kilka tur z upadłą sigmarytką o charakterystykach młodzika. Jednak jakoś to szło - łowcy czarownic zdobyli nawet dwa Wyrdstony, choć spowolnił ich atak wściekłych skavenów.

Skaveński sposób gry - atak zza ściany, wykrywanie wrogów, ukrywanie się - to robiło swoje :) Przy okazji okazało się, że akolici - choć mają WS2 BS2 S2 i T2 - to nie tacy źli młodzicy znowuż. Dobić wroga zatrutym sztyletem - czy to nie po pestileńsku? ;) A kadzielnica to broń mordercza! Moi mnisi tłukli dzielnie.  

Biczownicy upadali pod ciosami potwornego Karnawału. W czarną furię wpadł czarnoksiężnik klanu Pestilens - nim ktokolwiek zdążył się obejrzeć, zaatakował kapitana łowców czarownic! Niestety, furia osłabła i czarnoksiężnik padł pod ciosem kapitana. W tym samym momencie z daleka dał się słyszeć okrzyk. To łowca czarownic, potężny jeździec z kuszą, postanowił wspomóc swoich - obcych, lecz jakże bliskich - braci w wierze. W tym momencie szala zwycięstwa zaczęła się powoli przechylać na stronę praworządności... niestety, nie na długo!

Sykstus wylosował sobie taki RH, jakim ja go napisałam, a Bols dopakował [ale osłabimy, osłabimy... :badgrin: ] - 25, łowca czarownic. W dodatku przyłączył się natychmiast do WH Sykstusa i w dodatku z naszej krawędzi... było niewesoło! Na szczęście pomogło nam coś mało spodziewanego...

Co osłabło w wyznawcach Sigmara? Wiara czy siły? Nie wiadomo. Lecz fakt był niezaprzeczalny - kapitan łowców zarządził odwrót! Na polu bitwy zostały tylko trupy pomordowanych i krasnoludy, rozpaczliwie broniące się przed sojuszem Zarazy. Niestety, nie miały szczęścia - jeden z zabójców trolli poniósł niegodną śmierć z rąk nurglinga. Drugi co prawda nurglinga zabił, lecz w tym samym czasie szczury dopadły kolejno szlachcica, inżyniera i gromowładnych, z piskiem i wrzaskiem mordując wszystkich. Halabarda kapłana siekła, sztylety uczących się walki akolitów dobijały, kadzielnice wirowały w powietrzu. Miasto zaczęło płonąć, niedaleko pojawił się wrogi nurgling, Prawdziwe szaleństwo wybuchło w mieście, kiedy ostatni z krasnoludów, zabójca trolli wyszedł z budynku z Wyrdstonem.

Półkolem otaczali go wrogowie - siedmiu skavenów, wstrętnych i czerwonookich i siedmiu wyznawców Nurgla. Ledwie zdążył się ruszyć, a zaatakowało go czterech szczuroludzi - Kapłan, obaj mnisi i nowicjusz. I choć silni byli szczurzy bohaterowie, godną śmierć podarował mu właśnie ów nowicjusz.

Tak to miasto Mordheim pogrążyło się w mroku ponownie, a Chaos raz jeszcze zatriumfował. Strzeżcie się zatem, byście nie byli następnymi, których dosięgnie!


Tak, tak - mimo że miały być 3A z S5, krasnoluda zamordował zwykły henczmen. Cóż, ironia losu.
Wygraliśmy.

Zarobiliśmy z Bolsem po 100gc na bandę. Dodatkowo Bols znalazł 3 kusze, a ja mistrzowską mapę Mordheim.
Łowcy niestety w dużej części umarli po bitwie... u nas nieco lepiej: jeden nurgling i mój henczmen zginęli bezpowrotnie. Za to jeden mnich ma 5T, jeden akolita +1A a drugi akolita ma wreszcie jakąś 3, i to WS :)

Bitwa była naprawdę super, klimat Mordheim, kurczę, dawno takiej nie grałam :)

Sykstus zaś stanął na wysokości zadania - mamy pokaźną GALERIĘ z tej wielkiej bitwy :)
Cytat: Kapitan Hak
No właśnie, apeluję do posiadacza toksycznych skarpet papy Noigula o bezzwłoczne wypranie ich w święconej wodzie Sigmara.