Schonberg stworzył musical - arcydzieło, a teraz Hooperowi z powodzeniem udało się przenieść sztukę na duży ekran. Nic dziwnego, że Les Miserables tak długo nie schodzili z desek teatrów na całym świecie, to już ponad 30 lat. Klasyka musicalu od dawna i wydaje się, że teraz przyszedł czas na podbój kinowych ekranów. Trzeba oczywiście przełknąć gorzką pigułkę w postaci nieprzygotowanych i niedouczonych widzów. To w końcu 2 godziny i 40 minut samego tekstu śpiewanego. Na sztukę wybierali się widzowie, którzy wiedzieli czego oczekiwać, teraz w kinie spotkać można byle kogo. Wchodzą z popcornem i colą, a po godzinie mają dość.
Piosenki to same perełki: Red and black, I Dreamed a Dream, On My Own, Do you hear the people sing?, Castle on a cloud..można wymieniać i wymieniać...
Że kostiumy, zdjęcia i muzyka klasa, to wiadomo.
Jedną z głównych sił tego filmu są drugoplanowe postacie:
Fenomenalny Gavroche; moja ulubiona postać - chwytająca za serce każdym pojawieniem się na ekranie Eponina, grana przez znaną ze scenicznego musicalu Samanthę Barks; świetny przywódca powstania Enjorlas i tak dalej. Anne Hathaway za rolę Fantiny już zgarnęła Złotego Globa, pewny Oskar na nią czeka. Jej I Dreamed a Dream, to podaj najlepsze wykonanie utworu ever.
Nie można zapomnieć o akcencie komediowym, czyli żonie karczmarza - Helenie Bonham Carter i samym karczmarzu, którego gra "Borat". Piosenka Master of the house w ich wykonaniu, to klasa sama w sobie.
Długo można by chwalić.
Film nie dla każdego. Nie tyle chodzi o inteligencję, co o pewnego rodzaju wrażliwość.
Film ma charakter podniosły, patetyczny. Powstanie, miłość, te sprawy. Kto wie na co idzie, będzie zachwycony.
W mojej opinii arcydzieło. Film rozłożył mnie na łopatki. To były najlepiej wydane pieniądze od dawna.
Magia.