To ja trochę nie na temat. Przeczytałem wczoraj "Spider-Man No More!" i jestem przeszczęśliwy. Lektura tego tomu to jak powrót do lat szczenięcych z wczesnym TM-Semic. Żadnych wiekopomnych wydarzeń, o których za kwartał nikt nie będzie pamiętać, żadnych apokaliptycznych zagrożeń dla całego wszechświata, które zostaną powstrzymane za minutę dwunasta tylko Spidey i jego starzy znajomi z "ulic NY".
Bujanie się na pajęczynie, przekomarzanie z J.J.J., docinki pod adresem przeciwników, perypetie z dziewczynami, normalnie sielanka lat 60-tych. Brakowałoby chyba tylko The Beach Boys (gdyby rzecz jasna działali na terenie Big Apple).
Po tych wszystkich równie wielkich co dętych Bendisowych "końcach świata" to jest prawdziwa odtrutka. Nie wiem. Może przemawia przeze mnie wyłącznie sentyment do tego typu historii, ale zdecydowanie bardziej podoba mi się klimat "sąsiedzkiego" Pająka, niż globalne/kosmiczne troski jakichś tam Avengers...
I nawet strzelający laserami Kraven nie potrafił popsuć frajdy z lektury klasycznych przygód Parkera. Takiego Pająka to rozumiem.