"Imperatyw Thanosa" według mnie koszmarny. Tam było wszystko co najgorsze w komiksach superhero. Tysiące postaci podczas gdy może z pięć odgrywało jakąś istotną rolę. Główny zły, który bardziej śmieszył niż wywoływał jakąś estymę. Przeciwnicy, którzy okazali się mackami (sic!) z innego wymiaru. W końcu kilka bezsensownych śmierci, które nie miały żadnego znaczenia bo już rok później prawie wszystkie postacie, które zginęły żyły. Prawie cały ten komiks to jedna wielka nawalanka w najgorszym możliwym wydaniu, takie typowe promienie z dupy do kwadratu. Po lekturze jeszcze kilku innych komiksów doszedłem do wniosku, że kosmos Marvela to coś od czego będę trzymał się z daleka. A pamiętam jak kilka lat temu pół Avalonu się tymi historiami podniecało.
Bardzo ciekawa opinia... z którą właściwie się zgadzam!
A jednak, coś w "Imperatywie Thanosa" było, że w lekturze wyrastał mi ponad mierzwę podobnych historii (choć nie bez wyraźnych zastrzeżeń: pisałem np. że rysunki mi się nie podobały).
I chyba nie była to tylko sugestia entuzjastycznych opinii z Avalonu (to chyba ostatni tak jednoznacznie dobrze u nich przyjęty komiks).
Może historia ta jest "po prostu" "dobrze zrobiona"?
Jej "epickość" jest jakaś taka niewymuszona.
Jeszcze raz to samo (że zacytuję Lema: "Ratujmy kosmos"!) a jednak na swój sposób odświeżone.
A może - i do tego zdania skłaniałbym się najbardziej - jest w tej historii jakaś taka dziecięca radość i bezpretensjonalność. Nie znając części wątków a nawet wielu z (bardzo licznych) postaci, w wyobraźni dopowiadałem sobie ich dzieje. I raz jeszcze czułem się jak mały dzieciak, który mając dwa "Spider-many" na krzyż, jednych "X-men" i coś tam jeszcze, nie znając żadnych originów ani przedakcji wyrwanych z kontekstów historii, ekscytowałem się nimi aż spać nie mogłem i domyślałem, domyślałem, domyślałem.
Coś wiec w "Imperatywie..." jest takiego, że echo tego wrażenia we mnie się obudziło. A nie miałem go przy wielu innych, mało wciągających nowych historiach...