No i koncert się odbył. Skłądał się z (co jasne) dwóch części - najpierw Emiter.
Na koncert przyszła banda, przede wszystkim "młoda młodzież" i zbuntowane nastolatki, ale cena biletu (5zł) sprowokowała także paru "pijoków" do wejście na salę. Przynajmniej jednak mieliśmy kupę śmiechu.
Emiter jakoś nie powiódł się. Po pierwsze - pólgodzinne czekanie (problemy techniczne czy coś w tym stylu). Po drugie - trudno było przykuć uwagę publiczności oczekującej czego innego, ostrej jazdy, a nie refleksyjnego, wrażliwego, melancholijnego i powolnego (nie zawsze co prawda ale jednak nie jest to łatwa muzyka) ciągnięcia za struny. Po paru okrzykach (k**wa mać masz grać, my cię lubimy... (zgadnijcie jakim tonem)), śmiechach chichach, przerwacaniu się po podłodze, wrzaskach, Marcin przeszedł na ostrzejsze utwory, które niekoniecznie uciszyły publiczność ale zagłuszyły. Pod koniec jednak ponad połowa sali była już pijana (może przesadzam, ale było coś koło tego...), rozbawiona i nie zwracała zbytnio uwagi na to co się dzieje na scenie. Szkoda.
Później weszły Mordy, z tymże znowu półgodzinna przerwa z powodu kłopotów technicznych. Po paru komentarzach doszczętnie spitego widza ("młyśli rze łumie głać na błasie..." "ładnie gfacie" "macie głać") udało się. TO było dopiero to, na co czekała publiczność. Nie miał kto niczego zagłuszyć, bo muza mocna, szybka, Marcin Dymiter i basista, szybko przebierający palcami po gryfie, pokazywali na co ich stać, a rytmy perkusisty wprost zapraszały do wejścia w taneczny trans... Trąbkarza specjalnie nie słyszałem, choć też widać było, że stara się jak może i że nieźle mu to wychodzi. Był też bis, choć zespół zaskoczyło to, że szybko publika znalazła swego faworyta - "Zmorę" i nie mogli się zdecydować czy mają zagrać ową Zmorę czy utwór specjalnie przygotowany na tą okazję. Pod koniec, zmokły od potu, z płytą Emitera w kieszeni (który dopiero w domowym zaciszu odkrył swą prawdziwą magię) doczołgałem się do domu z ogólnie pozytywną opinią, co do spędzonego wieczoru.