Jak to jest, że przeciętny wykonawca studyjny na koncercie daje takiego czadu, że ziemia drży a wszscy wpadają w amok, a wykonawca z pierwszych miejsc list przebojów sprawi, że towarzystwo trochę poskacze, pokiwa się i tyle?
W zamierzchłych czasach byłem na połączonym koncercie Marka Bilińskiego (muzyka elektroniczna, więc entuzjazmu nie wzbudził), Lombardu (na topie, mający na koncie wiele hitów, że wspomnę tylko "Szklaną pogodę", "Kto mi zapłaci za łzy", "Droga pani z telewizji" czy "Przeżyj to sam") i Azyl P (dopiero wchodził na rynek, z dwoma zaledwie hitami "Chyba umieram" i coś tam jeszcze). Owszem, przy Lombardzie poszaleliśmy, ale najbardziej miotała się po scenie Gosia Ostrowsk. A gdy na scenie stanęło czterech chłopaklów z Azylu P i stało tak w miejscu, zaczął się amok.
Dwa lata temu byłem na koncercie Pawła Kukiza. Nawet nie zagrał "O Hela", a ziemia autentycznie (!) drżała. Gdyby to zagrał, pewnie coś by runęło. A parę dni temu byłerm na Lady Pank. Z ich hitów możnaby złożyć parę dłuuugich płyt. I nic! Nawet przy najnowszych przebojach (jak choćby "Warszawa") owszem, ci z przodu skakali, ale reszta już niekoniecznie.
Znacie jeszcze jakichś studyjnych perfekcjonistów, co na koncertach leżą i odwrotnie?