Czas na podsumowanie stycznia, był to kolejny miesiąc bez superbohaterszczyzny. Tym razem bez przedłużania:
1. Najlepsze:
"Mooncop" Toma Gaulda, lapidarna, minimalistyczna niemalże w każdym calu opowiastka o kosmicznym policjancie pracującym na posterunku na wyludniającym się Księżycu. Minimalistyczna niemalże w każdym calu z wyjątkiem ładunku emocjonalnego, który ze sobą niesie a ten jest zaiste spory, komiks jest nostalgiczny, melancholijny wręcz depresyjny a jednocześnie niezwykle wprost uroczy, skierowany do wszystkich nadwrażliwców, marzycieli i melancholików a przynajmniej do tych, którzy chcieli by się przez chwilę nimi poczuć. Nie ma w nim żadnych oryginalnych treści, to opowieść o dojmującej samotności, którą bez trudu możemy przenieść na naszą planetę do olbrzymiego miasta albo i niewielkiej wioski, poszukiwaniu ciepła drugiego człowieka pośród zimnej technologii i o tym że czasami spełniające się marzenia mogą stać się wielkim rozczarowaniem, tematy wałkowane już setki razy ale z jakim efektem w tym wypadku. Na szczęście Gauld nie idzie na łatwiznę i nie zatapia czytelnika do końca w zalewie swojej depresji i podczas tych ok dwudziestu minut potrzebnych na lekturę uśmiechniemy się kilka razy i przekonamy, że nawet w tym wielkim pustym Wszechświecie nie musimy być sami. Graficznie jest tak samo minmalistycznie jak w pod względem fabularnym, autor na dobrą sprawę używa tylko 4 kolorów białego, czarnego, szarego i ciemnoniebieskiego, postacie i urządzenia składają się z reguły z kilkunastu kresek a jednocześnie czuć, ze włożono w każdy kadr sporo pracy i przemyśleń. Wszystkie ludziki są rysowane wyłącznie w rzucie "od boku" i nie posiadają nawet ust a mimo to nigdy nie mamy wątpliwości, czy dana postać się właśnie uśmiecha czy smuci, czy jest zakłopotana czy zdziwiona. Niezwykły talent Gaulda. Co do wydania przez Wydawnictwo Komiksowe to jest tak samo fantastycznie jak w środku. Twarda, solidna okładka, papier offsetowy o wyraźnie sporej gramaturze, dosyć niestandardowy format {prawie kwadrat) przyciągajacy oko. To nie tylko dobry komiks, ale i ładny przedmiot. Czekam z niecierpliwością na kolejne komiksy Toma Gaulda i wpisuję autora na szczyt listy "tych do zakupu bez zastanawiania". Ocena 9/10.
"Coutoo" klasyczne dzieło Andreasa Martensa, podobno uważane za jeden z jego najlepszych komiksów. I szczerze mówiąc nie jestem wcale na nie. Ostry kryminał z elementami fantastycznymi osadzony w drugim po Los Angeles mieście najbardziej nadającym się do kryminałów Nowym Jorku, klimatami mocno podchodzący pod filmowe "Siedem" czy jeszcze mocniej "Harry Angel". W mieście zaczynają być popełniane brutalne morderstwa, których modus operandi przypomina słynnego seryjnego zabójcę Coutoo i do rozwikłania zagadki zostaje delegowany młody detektyw Joe Craft a zagadka nie jest łatwa, gdyż oryginalny morderca został schwytany i zastrzelony przez ojca naszego bohatera, legendarnego już emerytowanego policjanta. Cóż mogę powiedzieć, historia wciąga od samego początku do samego końca, album przeczytałem jednym tchem co nie zdarza mi się specjalnie często, klimat "betonowej dżungli" oddany znakomicie, ilość wątków przytłacza, tematów (mniejszości, systemy moralne) poruszonych jest mnóstwo a ich różnorodność czasami przytłacza, a samo śledztwo jest tylko lukrem na wierzchu tego tortu. Ale największa siła tego albumu jest jego największą słabością. Komiks jest wyraźnie pomyślany jako część większej całości, wszystko jest napisane w takim skrócie, że aż boli głowa, postacie pozostają niewykorzystane, wątki nierozwiązane z wyjątkiem głównej osi fabularnej (zakończenie jest bardzo ale to bardzo klasyczne, a jednocześnie tajemnicy Coutoo nie spodziewałem się w żadnym wypadku), nawet o głównym bohaterze nie możemy wiele powiedzieć. Wielka szkoda, że Andreasowi zmieniła się koncepcja i uznał komiks za tak dobry, że lepiej więcej nic już do niego nie dodawać. Graficznie jak jest wszyscy zainteresowani wiedzą, Martens jest tutaj w szczytowej formie, znajdujemy sporo typowych dla niego zabaw kadrem a jednocześnie nawiązując klimatem do klasycznych kryminałów wielkich eksperymentów tutaj nie uświadczymy. Świetna robota moim zdaniem. Egmontowe wydanie bardzo dobre, duży format, solidne szycie i tylko ach gdyby istniała jeszcze jakaś kontynuacja. Ocena 8+/10.
2. Zaskoczenie na plus:
"Lone Sloane tom.1" Petera Druilleta. Na co mniej więcej stać było autora to wiedziałem już po "Salambo", ale powieść Flauberta zawsze lubiłem i byłem ciekawy jak Druillet poradzi sobie z autorskim scenariuszem. I jak sobie poradził? Efekt, że tak się wyrażę "ryje czapę". Album w klimatach space opery pomieszanej z dark fantasy i przygodową baśnią jest podzielony jest na 3 części. Pierwsza to "6 podróży Loane Sloane", zbiór 6 krótkich historyjek, niespecjalnie powiązanych ze sobą fabularnie za to wyraźnie następujących jedna po drugiej. Pełno tutaj szalonych pomysłów w postaci kontaktów ze starożytnymi bóstwami za pomocą kamiennego tronu z tłami wypełnionymi dziwacznymi symbolami (skojarzenia z "Lucifer Rising" Kennetha Angera jak najbardziej wskazane) czy robota-mordercy grającego na olbrzymich kosmicznych organach (skojarzenia z Christopherem Lee w filmach wytwórni Hammer jak najbardziej wskazane), ogólnie rzecz biorąc szalony, narkotyczny odjazd w klimatach bitnikowskiej literatury. Druga część o wiele bardziej zdyscyplinowana i klasyczna w dziedzinie prowadzenia narracji, aczkolwiek równie zachwycjąca jak pierwsza to "Delirius", gdzie nasz anty-bohater trafia na planetę będącą miejscem wypoczynku dla całego kosmosu i gdzie nie ma rzeczy dostatecznie zdegnerowanej i chorej aby nie można było jej tam kupić a tam będzie musiał zrobić wała z imperialnego gubernatora i pewien złowrogi kult a nagrodą ma być olbrzymi skarb. Ostatnia część to "Delirius 2", będący może niebezpośrednią ale jednak kontynuacją poprzedniej historii napisaną wiele lat później i niestety jednak wyraźnie słabszą. Graficznie dla mnie to 11/10, to co zobaczyliśmy w "Salambo" to mało. Wizja piekielnej przyszłości malowana przez Druilleta jest wprost niesamowita maszyny, obce stwory, planety są wprost zachwycające. Można się spotkać z opiniami, że dzisiaj już nie robią takiego wrażenia, ale dla mnie nawet w 2018 roku są wprost szokująco dobre. Jeżeli ktoś się zastanawia czy komiks to sztuka to powinien otworzyć ten album. Wydanie Egmontowe jest świetne, w środku sporo napisów wkomponowanych w kadry więc wymagało wydanie w naszym języku sporo wysiłku, format duży więc możemy spokojnie podziwiać malunki, srebrna okładka może i się natychmiast "palcuje", może i przy przypadkowym przyciśnięciu natychmiast na tej srebrnej folii zrobiła się irytująca fałdka, która zostanie tam do końca świata i o jeden dzień dłużej, ale swoją "innością" zwraca uwagę, wielkie brawa dla wydawcy. No cóż gdyby nie dosyć drastyczny spadek formy w "Deliriusie 2" (aczkolwiek nie jest tragicznie), to komiks ten wylądowałby przed "Mooncopem" (no i koniec końców jest to jednak zaskoczenie, jest dużo lepszy niż i tak lubiany przeze mnie "Salambo") a tak to ocena "tylko" 8+/10.
"300" Frank Miller. Film oglądałem i chociaż nieźle się bawiłem to ciężko go uznać za arcydzieło kinematografii, także byłem mocno ciekawy jak wygląda komiksowy oryginał, chociaż nie spodziewałem się nic specjalnie ciekawego. No, ale zapomniałem że stary dobry Frank rzadko kiedy zawodzi, album zrobił na mnie o wiele większe wrażenie niż mocno przerysowany i wpadający czasami w autoparodię film. Fabularnie wiadomo chyba o co chodzi, rysunkowo jest super duet Miller - Varley wraca do swoich najlepszych momentów z Mrocznego Rycerza, na całe szczęście nie starają się oni za wszelką cenę zachować realizmu. Tytuł wprost ocieka klimatem biały honor-biała siła w sam raz dla członka ONR-u bądź Falangi i chociaż wiadomo że wymowa jest lekko propagandowa nam to wcale a wcale nie przeszkadza, wręcz przeciwnie czytając nucąc jednocześnie osbornowe "War Pigs" miksowane przez Junkie XL rodem z drugiej części filmu ciesząc się z tego, że nie żyję w tamtych czasach, zauważyłem u siebie jednocześnie pewne atawistyczne myśli. Jednym słowem robi to wrażenie, o dziwo o wiele mniej krwi niż w filmie Rodrigueza. Jakość wydania zadowalająca, jednocześnie biorąc pod uwagę, że komiks zdobył nagrodę Eisnera i napisany został przez kultowego twórcę, należałoby mu się trochę dodatków, których zdecydowanie brak. Ogólnie 8/10.
3. Najgorszy przeczytany:
"Polish Porno Graphics" - przeczytany to zbyt wielkie słowo, nie ma żadnych tekstów w środku, jest to antologia niemego komiksu. Kiedyś już tu pisałem to, ale powtórzę to raz jeszcze na wszelki wypadek. Lubię rysowane cycki (nie narysowane też), a tutaj rysowanych cycków dostaniemy w satysfakcjonującej ilości, tak samo jak i rysowanych pochw, tyłków czy penisów (bez tego mógłbym się akurat obejść), problemem jest to, że ta antologia jest zaskakująca uboga w zawartość. Dwie pierwsze historyjki całkiem przyjemnie narysowane przez niejakiego Marcina Nowakowskiego, posiadają aż dwoje scenarzystów panią Lengren i pana Franaszczuka i w pierwszej historyjce o Syrence muszę przyznać, że nie mam pojęcia o co chodzi mimo, że przeglądnąłem ją kilkukrotnie na kilku stronach opowieści o fellatio robionym przez pół rybę udało się tej dwójce stworzyć dla mnie większą zagadkę niż miasteczko Twin Peaks. Więc albo ja jestem jakiś opóźniony, albo autorzy mają problem z przekazaniem o co im chodzi. Druga dziejąca się na statku kosmicznym zawiera w sobie równie sporo fabularnej komplikacji co film porno z DDR-u (zgodnie z tytułem) więc co tam do było do napisania przez dwie osoby to ja pojęcia żadnego nie mam. Dalej mamy najwyżej chyba stojącą tak artystycznie jak i koncepcyjnie horroro-fantasy pracę pani (panny?) Anny Szymborskiej "Hunt" plus dodatkowo grafikę z okładki. Dalej kilka arkan tarota namalowanych przez Dagmarę Matuszak, ładne są i z pomysłem zrobione ale to tylko zbiór kilku grafik na całą stronę. Dalej w klimatach s-f historyjkę "Wake" Nikodema Cabały, szczerze mówiąc niezbyt klejącą się do kupy i chociaż puenta niezbyt oryginalna jest to chociaż dowcipna, to o stronie graficznej nie da się specjalnie dużo dobrego powiedzieć a po zakończeniu jej dostajemy zbiór grafik tego samego autora o których możemy dobrego powiedzieć jeszcze mniej. Następna w kolejności jest "Juice" Tomasza Piorunowskiego, obok "Polowania" najmocniejszy punkt albumu, ładnie narysowany i z pomysłowym zaskoczeniem, po nim w stylu zboczonej japońszczyzny nie wiadomo po co umieszczone dwie strony macek wciskających się w różne otwory ciała Agnieszki Bobrowskiej (tzn. w ciała narysowane przez Agnieszkę Bobrowską a nie w nią osobiście) i na koniec kilka naprawdę dobrze narysowanych w nieco mangowym stylu przez jedyną mi znaną osobę z wcześniej wymienionych Roberta Adlera obrazków. Problemem komiksu jest to, że przeglądnąłem go w niecałe 15 minut z czego 5 zajęło mi się zastanawianie o co chodzi w "Syrence" a album absolutnie nie zachęca, żeby go otworzyć ponownie, stron nie jest specjalnie dużo a sporo z tego to i tak zbiory losowych prac a nie komiksy, część z nich sprawia wrażenie wręcz zrobionych na odwal się "bo coś tam płacą". Z tego co zrozumiałem to Planeta Komiksów ma zamiar uczynić z tego serię. Wspominałem już, że lubię narysowane cycki? Więc dam szansę drugiemu tomowi, ale jeżeli będzie tam to samo co w pierwszym to na trzeci z pewnością mnie już nie naciągną. Jakość wydania bardzo dobra, ale co z tego? Ocena 3/10.
4. Zaskoczenie na minus:
"Jaskinia Wspomnień" Andreas Martens. Kolejna pozycja znanego i lubianego artysty, tym razem nie przypadła mi specjalnie do gustu. Historia teatralnego aktora Cythraula, wyraźnie zamieszanego w jakieś poważne przestępstwo i szukającego schronienia oraz legendarnego skarbu w jaskini, gdzie będzie musiał się zmierzyć z duchami przeszłości nie powala na kolana. Komiks to misz-masz mitologii celtyckiej i nordyckiej, moralitetu, historii kryminalnej i bóg wie czego jeszcze dosyć chaotycznie napisany, lecz udający że jest głębszy niż tak naprawdę jest. Akcja zdaje się toczyć w tym samym świecie co seria "Rork". Wizualnie, mimo że bardzo cenię Andreasa też nie mogę powiedzieć, żeby mnie strasznie zachwycił twarze rysowanych postaci są o wiele bardziej karykaturalne niż ma to w zwyczaju robić rysownik. Z fabuły pod koniec wynika dlaczego niektórzy dosyć dziwnie wyglądają ale mi to i tak średnio podchodzi. Za to andreasowa zabawa kadrami i wnętrza starożytnych budowli wychodzą tutaj wprost znakomicie. Wielka szkoda, że autor nigdy nie zabrał się za zobrazowanie Lovecrafta, wydaje się że jeżeli ktoś miałby narysować "cyklopowe budowle" z "bluźnierczymi rzeźbami" o kątach "niemożliwych z matematycznego punktu widzenia" to byłby to właśnie Niemiec, tym bardziej że jest pisarzem wyraźnie zafascynowany. To całkiem niezły komiks, i w cenie tych kilkunastu złotych jak najbardziej godny polecenia, ale to co u jednych jest sufitem u innych jest podłogą, Andreasa stać na o wiele więcej. Wydanie made in Sideca to typowa wyklejanka w miękkiej okładce, przeczytałem, odłożyłem na półkę i nic się nie rozsypało więc jest chyba w porządku. 6/10.