Podsumowanie sierpnia, ten miesiąc będzie jakiś taki bardziej "zbiorowy":
1. Najlepszy przeczytany:
"Corto Maltese" - Hugo Pratt. 3 tomy "Opowieść słonych wód", "Pod znakiem koziorożca", "Zawsze trochę dalej". Przyznaję, że podchodziłem do tego tytułu jak pies do jeża. Legendarny tytuł legendarnego autora, niejednokrotnie bywa tak że tego rodzaju wytwory kultury/sztuki nie są w stanie udźwignąć ciężaru swojej własnej reputacji. Z wielką przyjemnością stwierdzam, że komiks Pratta z tej próby wychodzi obronną ręką. Po krótce, dostajemy awanturniczą opowieść o przygodach marynarza nomen omen awanturnika dziejącą się w przededniu I Wojny Światowej i trzeba przyznać, że Prattowi całkiem udatnie udało się oddać klimat nadciągającej burzy i zakulisowego jeszcze szczerzenia na siebie zębów szykujących się do walki imperiów. Akcja pierwszego tomu rozgrywa się na Pacyfiku, dwójka rodzeństwa pochodzącego z bogatej rodziny handlowej dostaje się w ręce piratów, którym przywodzi złowrogi Rasputin do spółki z tylko nieco mniej złowrogim Corto (tutaj dosyć stereotypowo bohater to cyniczny twardziel z inklinacją do przestępstwa na zewnątrz, ale wewnętrznie to wręcz romantyk o silnym poczuciu sprawiedliwości) nie można powiedzieć aby dalszy rozwój akcji był jakoś szczególnie zaskakujący, ale napisane jest to naprawdę całkiem interesująco. Dwa dalsze tomy, wcale nie prezentują się pod tym względem gorzej a wręcz jeszcze lepiej, nasz bohater a to będzie poszukiwał indiańskich skarbów, a to straci pamięć i pomoże w opałach pięknej (jakżeby inaczej) dziewicy, a to stanie na drodze American Fruit Company, weźmie udział w rewolucji i zmierzy się z prezydentem-kacykiem posługującym się czarną magią, jednym słowem człowiek od wszystkiego (a wtym wypadku nie jest tak, że jak coś jest do wszystkiego to jest do niczego). Autorowi znakomicie udaje się nakreślić obraz wiarygodnego świata, bohater porusza się po nieznanych zdecydowanej większości czytelników egzotycznych częściach świata, ale gdzieś w tle cały czas czuć to tchnienie wielkiej, znanej z kart książek historii, które nadaje całemu komiksowi sznyt mocnego osadzenia w naszej rzeczywistości. Komiks ma już swoje lata, tom pierszy ma ponad 50 lat, ale praktycznie nie sposób tego wyczuć (na sposób negatywny), owszem widać momentami pewne uproszczenia akcji typowe dla twórczości komiksowej lat 60-70 (Corto szuka skarbu? Na następnej stronie spotyka pijanego marynarza z mapą, Corto potrzebuje pieniędzy? Zaraz wysyła kupon totolotka i trafia szóstkę), ale te drobne wady raczej nie powinny wpływać na odbiór całości, najlepsze powieści przygodowo-awanturnicze w stylu Trzech Muszkieterów czy Wyspy Skarbów nie tracą nic ze swojej świeżości i po 200 latach a do takich seria Corto Maltese należy. Czy czytelnicy będą się nią również za te 150 lat zachwycać? Ciężko powiedzieć, tytuł nie jest bez szans wydaje się. W każdym razie czuć tutaj tę tęsknotę za światem, który odszedł, akcja dzieje się raczej leniwie, także czytelnik może spokojnie skupić się na chłonięciu klimatu, dzisiaj się już tak komiksów przynajmniej mainstreamowych nie pisze. Jeszcze lepiej od części scenariuszowej ma się część graficzna. Te niedbałe, wręcz od niechcenia stawiane kreski sprawiają wrażenie, że rysowanie to najłatwiejsza rzecz pod słońcem (w pierwszym tomie jest to robione aż tak od niechcenia, że bohaterowie potrafią mieć naprawdę różne twarze, w dalszych częściach autor narzucił sobie większą dyscyplinę), a największą zaletą jest z pewnością oddanie nastroju morza/oceanu. Prattowi tak doskonale udaje się odwzorować ten morski klimat, że przeglądając kolejne strony czujemy ten zapach soli i słyszymy skrzek mew oraz szum fal. Prawdą, jest że ktokolwiek choć raz zobaczy morze, ten już zawsze podświadomie będzie za nim tęsknił a Mistrz jako mieszkaniec wybrzeża wie o tym lepiej niż ktokolwiek inny i jak na prawdziwego Mistrza przystało znakomicie potrafi to przekazać czytelnikowi, w czym pomaga mu pokolorowanie jego dzieła pastelowymi barwami przez co wszystko sprawia wrażenie jakby lekko wypłowiałego na słońcu. Za grafikę daję od siebie dziesiątkę. Jakość wydania przez Egmont fajna, spory format, twarda oprawa, solidne szycie. Szkoda, że brak jakichś dodatków komuś takiemu jak Hugo Pratt należałoby się jakaś biografia i galeria prac, ale cóż nie można mieć wszystkiego. Niepokoić może fakt, że komiks jest tłumaczeniem z tłumaczenia, ale jak na moje oko laika wszystko jest raczej w porządku i naprawdę tylko w jednym lub dwóch momentach coś tam zazgrzytało mi logiczne lub gramatycznie. Czy mogę zrobić coś więcej jak tylko polecić serię o przygodach marynarza-wagabundy anglo-cygana urodzonego na Malcie, będącego samemu sobie sterem, żeglarzem i okrętem Corto Maltese? Raczej nic, ja kupuję od początku do końca, jak poziom się utrzyma to tytuł trafia na listę moich ulubionych serii. Ocena 9/10.
2. Zaskoczenie na plus:
"Tank Girl" Jamie Hawlett, Alan Martin. Tytuł co do którego miałem ambiwalentne odczucia. Z jednej strony ciekaw byłem postaci Tank Girl, która Polsce znana jest raczej tylko z tego, że jest znana oraz z dziwaczno-nudnego filmu z połowy lat 90-tych z Lori Petty oraz faktu, że narysowana została przez gościa odpowiadającego za oprawę graficzną zespołu Gorillaz (swoją drogą gdzie im tam do Blur). Z drugiej przejrzałem kilka przypadkowych stron w internecie pomyślałem "ło Jezu, jestem już za stary na takie bzdety". Koniec końców ciekawość wygrała i postanowiłem zakupić pierwszy tom, a jako że nie jestem skłonny oceniać serii po jednym tomie to zakupiłem też i drugi, a gdy się dowiedziałem że całość to są trzy to dokupiłem też i trzeci bo przecie szkoda zatrzymać się na 2/3. I tak oto zasiadłem do lektury komiksów, które jak z góry zakładałem raczej już mi się nie spodobają i wylądują prosto na allegro i muszę przyznać, że się nieco zaskoczyłem. Chociaż ciężko w tym wypadku mówić o jakimś zaskoczeniu, ponieważ właściwie dostałem to czego oczekiwałem czyli typowy zinowy wygłup młodocianych artystów, którzy próbują dowalić ostrzem często prymitywnej satyry we wszystkich którzy ich wkurzają a, że młodych gniewnych wkurza z reguły cały świat to dowalają wszystkim po drodze. Zaskoczony jestem raczej poziomem ich twórczości, a ta jest naprawdę bardzo wysoka w tych komiksach po prostu czuć tą iskrę prawdziwego talentu. Poziom humoru jest często tak niskich lotów, że gdyby był samolotem to dawno zaryłby w ziemię, ale bywa autentycznie zabawny, kilka razy zdarzyło mi się głupkowato zarechotać co niewątpliwie było celem twórców, ale też i nie należy posądzać Tank Girl o chęć taniego szokowania, pod płaszczykiem prymitywnych żartów często obracających się wokół seksu i odchodów, twórcy wytykają nam bolączki ówczesnego (a także i każdego innego świata), głupotę i pazerność zarówno rządzących jak i rządzonych, plastikowość gwiazd kultury i tandetę ludzi sztuki, rażącą prymitywność ludzi z nizin społecznych tak samo jak identyczną tylko lepiej zamaskowaną prymitywność tych z salonów. Jedno trzeba przyznać autorom, zwykle są pluralistyczni w wytykaniu palcem. Jak wyśmieją ksenofobię i głupotę nienawiści do wszelkiej maści odchyłów od "normy" środowisk prawicowych to za kilka stron będzie o hipokryzji lewicy, jak na stosie wyląduje kościół to już wiemy, że gdzieś tam dalej w ryj dostanie wojujący ateista, nikt nie jest bezpieczny i nikt się nie schowa przed dwoma szydercami. Drugą sprawą są rysunki Hewletta, a te są iście genialne, to co ten facet wyprawia to absolutna poezja, rysunki pełne detali a stylu nie potrafię nazwać inaczej niż "czadowy" zarówno w kolorze jak i w czerni i bieli (przy czym te cz-b bardziej mi się jednak podobają). O fabule nie ma się co rozpisywać bo ona raczej nie istnieje Tank Girl raz pracuje dla rządu a innym razem napada na banki, raz śmiga czołgiem po Australii rodem z Mad Maxa a innym razem upija się w przystrojonym na święta Birmingham, nie ma żadnych zasad, nie ma żadnych reguł. Ta pozycja ma w zasadzie jedną wadę, bardzo mocno jest osadzona w klimacie Anglii lat 80-tych, jeżeli ktoś po prostu nie żył w tamtych czasach, lub nie jest zainteresowany, brytyjskimi realiami z tamtego okresu, to raczej nie ma szans wyłowić nawet połowy gagów, a przypisy na końcu każdej książki raczej w tym nie pomogą. Komiks raczej dla osób dorosłych, lub starszej młodzieży, trochę nagości, jeszcze więcej wulgaryzmów, bohaterowie nie stronią od używek a i dosyć absurdalne i surrealistyczne żarty raczej nie trafią do młodszych. Bardzo mi się spodobało wydanie zaproponowane przez Non Stop Comics, przyjemna w dotyku okładka (jakaś gumowana zdaje się) a zwłaszcza wysokiej jakości tłumaczenie, w kilku miejscach widać, że autor po podstawiał polskie związki frazeologiczne i po podmieniał pewnie nieprzetłumaczalne oryginalne gry słowne na nasze miejscowe i wyszło mu to całkiem naturalnie (dosyć sporo wulgaryzmów tutaj, ale takich raczej w stylu Smitha lub Apatowa, którzy potrafią tworzyć całe bloki tekstów poprzetykanych przekleństwami, które autentycznie bawią niż w stylu Krzemienieckiego, który nawsadza gwizd i wujów a człowiek czuje w tym momencie tylko i wyłącznie żenadę). W podsumowaniu, jeżeli do dzisiaj nie wyrzuciłeś kaset z Exploited i Chaos UK, kibicujesz Liverpoolowi lub Newcastle United, uważasz że jedynym rozsądnym kolorem piwa jest ten bardzo ciemny, a jedynym modelem skutera na którym nie byłoby przypału usiąść jest Vespa, twoimi ulubionymi filmami są Kwadrofonia oraz This is England, jesteś pewien że najzabawniejszymi komikami są John Cleese i Benny Hill, najgenialniejszym politykiem Winston Churchill tuż przed Margaret Tchatcher, szczytem elegancji są ubrania od Freda Perry do tego ulubioną lekturą są powieści Irvina Welsha, to powinieneś się zdecydować na przygody wulgarnej, łysej pankówy, mi się podobało, albo ten komiks jest naprawdę dobry, albo to ja jeszcze nie jestem jednak za stary aby nie bawiły mnie takie głupoty. Ocena 8/10.
"Wiedźmin" Paul Tobin, Joe Querio. Dwa tomy "Dom ze szkła", "Dzieci Lisicy". Jako dosyć spory fan Wiedźmina (chociaż ze wstydem przyznać, że cykl ostatni raz czytałem jakieś 15 lat temu, czas chyba na powtórkę), na dodatek uważający, że trzecia część gry, jest jedną z najlepszych rzeczy jakie przydarzyły się rynkowi gier video, muszę przyznać że jakoś nie miałem specjalnie wielkich oczekiwań co do tego komiksu. Nie wierzyłem, że amerykańskim autorom uda się podrobić ten specyficzny klimat słowiańszczyzny znany z oryginału i poniekąd miałem rację, ale trzeba przyznać, że próbowali może i nie do końca wyszło, ale też i tragicznie nie polegli. Pierwszy nieco mnie zaskoczył dosyć gotycko-horrorowatym klimatem, chociaż nie pozbawionym zupełnie tego dosyć cynicznego poczucia humoru. Momentami też ciężko ukryć że fabuła stworzona przez Tobina jest raczej mocno przewidywalna a Geralt nie zawsze zachowuje się zgodnie z tym co nakreślił Sapkowski, drugi tom to już adaptacja fragmentu "Sezonu Burz", która sama w sobie stanowiła dreszczowiec, także tutaj różnic w stosunku do wizji Mistrza raczej nie uświadczymy. Rysunki Querio z pewnością podzielą czytelników, jedni uznają że są raczej paskudnawe i niechlujnie momentalnie zbytnio uproszczone, drudzy stwierdzą, że robią klimat i mają swoisty czar próbując często czarująco nieudanie kopiować styl Mignoli (okładka w jego wykonaniu jest strasznie brzydka). Ja należę do tych drugich i dla mnie oprawa graficzna robi przyjemną robotę, ten bieda-hellboyowy wizaż pasuje do nastroju opowieści, projekty wszelkich postaci oraz potworów oparte są na ich wiualizacji w grze, także wiadomo z góry czego się można spodziewać. Podsumowując, z pewnością nie genialna, ale całkiem przyzwoita robota trochę akcji trochę "tajemnic" co nieco golizny i fan uniwersum raczej nie powinien kręcić nosem, tym bardziej że na bezrybiu i rak ryba. Jakość wydania, przez Egmont standardowa dla tomów w twardych okładkach o podobnej grubości, czyli przyzwoicie w dodatkach alternatywne okładki (Bisley jak zawsze jako pancerna pięść, chociaż i Stan Sakai całkiem fajnie się sprawił), jakiś wywiad z autorem zdaje się, ot i wszystko. Jako sympatyk bawiłem się przy lekturze naprawdę nieźle, trzeci tom wylądował na mojej liście zakupów. Ocena 7/10.
3. Najgorszy przeczytany:
"Istota" - autorki różniste. Znowu mnie zgubiła moja sympatia do rysowanej nagości z powodu której sięgam po w miarę możliwości wszystkie tytuły z dziedziny komiksu erotycznego jakie wydawane są w naszym kraju, sądziłem że po "Polish Porno Graphics" nic gorszego w tej dziedzinie mnie nie spotka, ale jak mówi znane powiedzonko "Polak (Polka) potrafi". Z tyłu okładki przeczytamy to samo co na stronie Kickstartera, na którym zbierano fundusze czyli erotyka tym razem widziana i odczuwana na sposób kobiecy. We wstępniaku autorstwa dwóch "niezależnych artystek" odpowiadających za wydanie albumu przeczytamy o politycznych zagrożeniach dla ciał kobiet i patriarchalnym świecie, walce ze stereotypami oraz 100 stronach wspaniałych ilustracji, których w tym komiksie nie znajdziemy. Po czym łapiemy za, że tak to przewrotnie określę "mięso". A więc po kolei mamy senną wizję seksu z satyrem (chyba najładniejszą graficznie, chociaż kilka kadrów jest raczej paskudnych a komputerowa kolorystyka to już wyjątkowo paskudna), historyjkę nader mocno kojarzącą się z epoką socrealizmu, w której bohaterka szuka komików erotycznych rysowanych przez kobiety, masturbując się co 2 strony (głęboko wierzę, że jeżeli przyjdzie do wydania erotycznej antologii napisanej z punktu widzenia mężczyzny, nikt nie oprze swojego komiksu na tym samym fabularnym patencie), hentaiową historyjkę wizyty w oceanarium (w roli głównej oczywiście macki, jeżeli z satyrem miałaby któraś walczyć o miano najładniejszego to właśnie ta), wizję wielkiej kosmicznej waginy przekształcającej się (?) w planetę wagin (bobry Vonneguta milion lat świetlnych do przodu), krótką historię walki o kobiece ciało za pomocą sikania po pijaku w bramie i lesbijskiego seksu wiążącego się ze zdradą (zapewne partnera bo przecież nie męża), najśmieszniejszą zdaje się i najpaskudniej narysowaną opowiastkę o gadule z nimfomańskimi ciągotami, która w przerwach pomiędzy braniem do ust penisów kolejnych partnerów raczy nas mądrościami w stylu "dla mnie w seksie najważniejsze jest to, żeby stworzyć przestrzeń w której można się otworzyć i być wobec siebie szczerym. Żeby czuć się bezpiecznie z własnymi pragnieniami. Ale to nie jest łatwe, zwłaszcza teraz, kiedy coraz trudniej zrozumieć kim ma być kobieta, a kim mężczyzna. Tym bardziej trzeba być przede wszystkim sobą, poza rolą. Może się okazać, że seks jest jedynym miejscem, w którym nie musisz się zmagać z cudzymi oczekiwaniami" itp. oraz ostatnia w klimatach s-f która dla odmiany opowiada o zwykłej miłości kobiety do mężczyzny ( zwykłej o ile za zwykłe uznamy to, że bohaterowie w symulacji komputerowej przybierają postać pół-ryb), jak ktoś z czytelników przypadkiem jest zboczonym ichtiologiem to być może się podnieci. Nie wiem, może to ja nie rozumiem kobiecego punktu widzenia i jestem jakiś uwsteczniony, ale na szczęście kobiety które pojawiły się w moim życiu nie marzyły wiecznie o walce lub o seksie ze zwierzętami (przynajmniej mam taką nadzieję, wolę nie pytać), po "przeczytaniu" (całość albumu to jakieś 15 minut) tej antologii i jej poprzedniczki wydanej przez Planetę Komiksów (część nazwisk autorek się pokrywa), ostatecznie wysiadam z pociągu "nowoczesny polski komiks erotyczny", najczęściej to paskudnie narysowana i dla mnie przynajmniej kompletnie aseksualna strata czasu. Jakość wydania przez Kulturę Gniewu normalna, nie ma się czym zachwycać, nie ma na co narzekać. Omijać szerokim łukiem. Ocena 2/10.
4. Zaskoczenie na minus"
"Stickleback - Chwała Anglii" Ian Edginton, D'Israeli. Nooo, nasłuchałemm się trochę pieśni pochwalnych na temat tego komiksu, zwłaszcza od wydawcy, które szczerze mówiąc biorąc pod uwagę moją wrodzoną nieufność do reklamy nie miały na mnie wielkiego wpływu. Tym niemniej jakaś, tam pozostałość po programowaniu neuronowym pozostała, Stickleback miał być komiksem bardzo dobrym. I nie, nie jest to zły komiks, więcej jest to komiks całkiem dobry, i ma właściwie tylko jeden problem (duży, bo mniejszych ma kilka). Treść opowieści (tom podzielony jest na dwie części "Matka Londyn" oraz "Chwała Anglii" oraz), zahaczy o okultystyczny kryminał, połączony z powieścią przygodową oraz horrorem z pewną dozą czarnego humoru. Brzmi znajomo? Oczywiście, nawet na polskim bieda (ostatnio jakby mniej) rynku ma dwóch poważnych kandydatów w swojej konkurencji a mianowicie "Ligę Niezwykłych Dżentelmenów" oraz 'Hellboya" i cóż dużo mówić schodzi z ringu z pojedynków z obydwoma tytułami jak Andrew w 97 po sparingu z Lennoxem, czyli po 95 sekundach i prowadzony za rączkę. Stickleback nie ma właściwie żadnego waloru, którego nie posiadałyby dwa wspomniane wcześniej tytuły i których nie wykorzystywałyby one lepiej. Edington naprawdę mocno stara się, aby to wszystko było fajne, cool w dechę czy jak tam się to teraz zwie. Sam Stickleback okazuje się małym, garbatym, pokręconym, geniuszem-"papieżem zbrodni" na wzór dr. Moriartyego, na dźwięk, którego imienia największe kiziory z East Endu wyskakują z drobnych. Do pomocy przy kontroli przestępczego półświatka ma cały gang pomocników, pigmeja-szamana, olbrzymiego zombie-murzyna (który łamiąc stereotypy jest inteligentny i zachowuje się jak prawa ręka anty-bohatera), wytatuowaną królową dziwek, braci syjamskich, płonący szkielet władający pirokinezą, dandysowatego geja z wyższych sfer, plus kogoś tam pewnie jeszcze. Brzmi fajnie? Właściwie tylko brzmi, to wszystko jest takie nieco sztywne, nieprawdziwe, cały czas czułem że komiks nie jest fajny on jest tylko napisany aby na fajny wyglądać. Brakuje mu tej właśnie wcześniej wymienionej przy Tank Girl iskry. Problemem jest tutaj też próba mocnego rozbudowania "lore" przez autora, obydwie historyjki mocno rozrastają się w szerz, zostaje wrzuconych bardzo dużo postaci i sporo wątków pobocznych co daje nam znać, że autorzy byli przyszykowani na spory sukces i wyklepanie całkiem sporej ilości tomów. Biorąc pod uwagę, że przez te 12 lat wydano ledwie 4 części zebrane w dwóch tomach zdaje się, że seria jednak średnio wypaliła. Rysunki Brookera są dosyć ciekawe, sporej ilości czytelników mogą się podobać, natomiast ja raczej jestem uczulony na prace komputerowe i na mnie te skupiska biało-szaro-czarnych plam jakiegoś wielkiego wrażenia nie zrobiły. Jest to jeden z pierwszych komiksów Studia Lain i szczerze mówiąc nie wygląda on na jakoś strasznie wytrzymały, raczej na taki co za kilka lat się rozklei. Dodatków właściwie rzecz biorąc brak. Jak ktoś spragniony jest klimatów horroro-przygody w epoce wiktoriańskiej to może śmiało brać, wydawca zapowiedział wydanie drugiego tomu i całkiem prawdopodobne, że i ja go kupię, natomiast o ile interesujące mnie tytuły Lain kupuję zaraz po premierze tak ten kupię raczej przy okazji, a jak do tego czasu zostanie on wykupiony (powątpiewam) to cóż, rozpaczać nie będę. Ocena 6+/10.