Podsumowanie października. Po kilku miesiącach przerwy powrót do superbohaterów. Przyznam się, że nieco się stęskniłem za rajtuzowcami i rajtuzówkami. UWAGA, UWAGA, ATTENCION, ACHTUNG, WNIMANIE będzie sporo spoilerów fabularnych, więc jak ktoś nie czytał danego komiksu to radzę omijać, mnie tam osobiście takie rzeczy raczej nie przeszkadzają, ale niektórzy są wrażliwi na tym punkcie. Tak więc jedziemy z tym koksem.
1. Najlepszy:
"WKKM Kaczor Howard" - Steve Gerber, Frank Brunner, Gene Colan. W naszym kraju bohater znany właściwie wyłącznie z odżegnanego od czci i wiary filmu z lat 80-tych. Powiedziałbym, że jestem pewnie jakimś zwichrowanym dziwakiem, ale z tego co widać w internecie, nie jestem specjalnie odosobniony i wiele osób, że film jest całkiem fajny. Jak się wobec tego prezentuje komiksowy oryginał? Dużo, dużo lepiej, miałem wysokie oczekiwania co do tego tytułu na starcie a dostałem chyba nawet więcej niż oczekiwałem. W skrócie, w komiksie mamy przygody tytułowego kaczora, który z powodu chwilowego nałożenia się na siebie wszechświatów trafia do marvelowskiej rzeczywistości ze swojego kaczego świata. Howard z racji swojej postaci w naszym świecie zostaje wyrzutkiem a jego położeniu nie pomaga fakt, że w swoim świecie zdaje się też był taką hmm...kaczką. Chciałoby się powiedzieć, że Kaczor Howard jest naprawdę nietypowym komiksem, ale byłaby to prawda tylko połowicznie. On jest tak naprawdę dosyć typowym komiksem ale nie dla Marvela a dla całego rynku komiksowego lat 70-tych. Howard to swoiste dziecko swoich czasów, wytwór kontrkultury wyraźnie będący pod wpływem undergroundowych komiksów twórców takich jak Robert Crumb czy Trina Williams. Szefostwo wydawnictwa widocznie uznało, że publika jest już gotowa na postać cynicznego abnegata na kaczych łapach i chwała im za to. Sam komiks ma zacięcie mocno komediowe i satyryczne ale jak się można spodziewać po rodowodzie mocno jednocześnie "zaangażowany", przemoc i narkotyki na ulicach, nierówności społeczne, obłuda sekt, miałkość kultury i sztuki, przekupność i amoralność świata polityki i biznesu a także zwykłe ludzkie wady tkwiące w każdym z nas, to właśnie skomentuje Howard z nieodłącznym cygarem w dziobie, znaczy się jest śmiesznie (momentami bardzo), ale często się zdąża, że jest to uśmiech przez łzy. Jednocześnie Gerber nie zapomina skąd się wywodzi i nasz bohater będzie musiał się zmierzyć z całą galerią superłotrów, oczywiście są to czarne charaktery na miarę naszego kaczora oraz miasta w którym on wylądował czyli Cleveland. Spotka się więc po kolei z Gorko morderczym Człowiekiem-Żabą, Bessie krową-wampirem (kto się nie zaśmiał w scenie schwytania Howarda przez policję w momencie gdy stoi on nad ubranym w płaszcz zwierzakiem przebitym kołkiem ten musi być ponurakiem), wspólnie ze Spider-Manem uwolni z łap złowrogiego czarownika rudowłosą barbarzynkę Beverly Switzler, która okaże się post-hippisowską modelką pozującą nago i zostanie drugą pierwszoplanową postacią komiksu, jednocześnie natchnieniem, kołem zamachowym i kochanką (w domyśle) naszego kaczora, kosmicznym Człowiekiem-Rzepą, ulicznym rozrabiaką rodem z tanich filmów z Chuckiem Norrisem gdy "iluzoryczność czasu" oraz "wola osiągnięcia sukcesu" umożliwi mu zakończenie wieloletniej nauki kung-fu w 3 godziny i 17 minut, oraz nieletnią wariatką usiłującą w swoim zamczysku wypiec nowego potwora Frankensteina. Rysunki Colana jakie są zainteresowani wiedzą, niezainteresowani mogą sprawdzić w internecie. Ja osobiście bardzo lubię ten styl lat 70-tych, 80-tych a artystów takich jak Adams, Claremont, Steranko czy Starlin uważam za jednych z najbardziej utalentowanych w branży. Na ich tle Colan z pewnością nie ma się czego wstydzić, co ciekawe w posłowiu są umieszczone słowa Gerbera w których twierdzi on, że Kaczor Howard był tworzony tak, aby nie być podobnym do Kaczora Donalda a to co widzę na karkach zdaje się przeczyć temu co on mówi. Obydwie postacie są strasznie podobne do siebie i nie wątpię, że był to efekt zamierzony (zresztą żartów nawiązujących do postaci innych wydawnictw/wytwórni jest ukrytych więcej). W podsumowaniu, czy mogę nie polecić jednego z najmniej marvelowskich komiksów z Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. NIE. Polecam z całego serca, świetna rozrywka ale raczej dla dorosłego czytelnika (a tak mimochodem sprawdziłem i nowa seria przygód Howarda zbiera bardzo dobre opinie, może by tak ktoś kiedyś u nas to?). Ocena 9/10.
"WKKM Spider-Gwen:Ścigana?" Jason Latour, Robbi Rodriguez. Właściwie ten komiks, powinien trafić do punktu poniżej, ponieważ po dowiedzeniu się o co mniej więcej w nim będzie "biegać", moje oczekiwania w stosunku co do niego wynosiły mniej niż zero, ot pewnie kolejny tęczowy wymiot ze stajni opanowanej przez polityczną poprawność, pomyślałem. I szczerze mówiąc nie jestem pewien czy miałem rację czy nie, natomiast sam komiks jest, hmmm... z braku lepszego określenia powiem czarujący. Fabularnie mamy tutaj pierwszy występ Spider-Mana a raczej Spider-Woman z rzeczywistości równoległej a jest nią nie kto inny a bardzo lubiana przez czytelników od dawna nie żyjąca w "naszej" rzeczywistości Gwen Stacy. Latour w niezwykle umiejętny sposób miesza w swoim kotle wszelkie składniki, które uczyniły mitologię Spider-Mana tak smakowitym daniem. Gwen osiąga swoją wiedzę w dziedzinie "z wielką mocą, przychodzi wielka odpowiedzialność" ni mniej ni więcej niż za sprawą śmierci Petera Parkera, który najwidoczniej chcąc zaimponować dziewczynie swoich marzeń pichci jakąś miksturę, która przemienia go w Lizarda (dowiadujemy się tego za pomocą retrospekcji, nie wiem czy istnieje jakiś komiks, który dokładnie przedstawia genezę Spider-Gwen), napędzana wyrzutami sumienia bohaterka oskarżona o śmierć Petera rusza w miasto, aby odpokutować swoje wyimaginowane bądź też nie winy. Sprawy z pewnością nie będą jej ułatwiać ją J.J.Jameson prowadzący starożytnym obyczajem prasową krucjatę przeciwko "morderczyni", ścigający ją kapitanowie NYPD George Stacy oraz Frank Castle (tak, tak ten sam scena z jego pojawieniem się w masce pgaz. to mega-kozioł), Adrian Toomes aka Vulture, Matt Murdock jako złowrogi prawnik Kingpina oraz zołzowata Mary Jane Watson frontmenka zespołu rockowego the Mary Janes w którym Gwen występuje "po cywilu" jako perkusistka. Brzmi znajomo? Jasna sprawa, wszystko to już było ale ukazane tutaj jako odbicie w krzywym zwierciadle jest jednocześnie zadziwiająco orzeźwiające. Kolejną rzeczą sprawiającą, że jestem "za" są rysunki Rodrigueza dzięki którym każdy jeden kadr oglądałem z wielką przyjemnością. Tym swoim cartoonowym, dynamicznym stylem podchodzącym nieco pod klimaty lubianych przeze mnie Bachalo i Ramosa, ale raczej bez naciągania ludzkiej anatomii, na dodatek zaznaczając wszystkie kontury ostrym akcentem ołówka, neonowe wwiercające się przez oczy prosto w mózg kolory (sporo różowości) doskonale wpasowują się w konwencję komiksu młodzieżowego o nastolatce. Lupoi coś tam wspomina w przedmowie, że projekt kostiumu Gwen jest powszechnie uważany za najlepiej zaprojektowany przez Marvel na przestrzeni ostatniej dekady, nie wiem czy to prawda bo pewnie wszystkich nie widziałem, ale ten jest faktycznie absolutnie zachwycający. W podsumowaniu nowo-stare otwarcie przesympatycznej Gwen, które dzięki utalentowanemu scenarzyście i nie ustępującemu mu rysownikowi wcale nie wygląda na "jest bo jest, bo ma być parytet" powinno się spodobać zarówno młodemu czytelnikowi jak i staremu weteranowi. No i wicie/rozumicie Egmoncie ja rozumiem, że Avengers czy X-Men trzeba wydać niezależnie od poziomu, ale po Silver Surferze to wygląda mi na kolejną serię Marvel Now, która wstyd że się nie ukazała na naszym rynku. Ocena 8/10.
2. Zaskoczenie na plus:
"WKKM Wolverine i X-Men:Nowy Początek" Jason Aaron, Chris Bachalo, Nick Brodshaw. Kolejny komiks, który przed przeczytaniem określiłem jako "pewnie jakieś g-o" i któremu muszę zwrócić honor. Momentem wyjściowym dla historii, jest próba otwarcia nowej szkoły dla utalentowanej młodzieży, która ma miejsce już po śmierci Profesora X oraz rozłamie w podstawowej drużynie X-Men. Dyrektorem zostaje nie kto inny jak sam Logan, który stara się przygotować szkołę do kontroli stanowej w czym pomagać będą wicedyrektor Kitty Pryde, główny księgowy Bobby Drake, naczelny wykładowca Henry McCoy oraz woźny Toad. W końcu co może pójść źle w szkole w której uczniowie władają niepojętymi mocami nad którymi nie zawsze sprawują kontrolę, wykładowcy wcale nie są specjalnie stabilniejsi, fundamenty są postawione na żywej wyspie, po jej terenie hasają nieprzeliczalne ilości psocących chochlików wyraźnie spokrewnionych z Nightcrawlerem a dzień inspekcji zostaje wybrany na moment ataku na placówkę przez młodociany Hellfire Club? Wiadomo wszystko. Cóż, komiks ma wyraźnie komediowy charakter, nie jest to może humor najwyższych lotów, momentami robi się tak slapstickowo, że byłem pewien, ze ktoś w tym całym rozgardiaszu nadepnie na grabie (tak się nie stało a chyba jednak szkoda) ale też nie ma na co narzekać, idzie kilka razy się uśmiechnąć a fabuła choć nie zawsze sensowna (motywy drugiego ataku na szkołę są strasznie absurdalne) to na tyle umiejętnie utkana przez Aarona, że czyta się ją z przyjemnością. Siłą tego komiksu nie jest tak naprawdę ani humor ani sens, ale to co legło u podstawy oryginalnych X-Men a mianowicie relacje pomiędzy członkami grupy. Autor sadza przy szkolnych ławach młodocianych kandydatów do nowej drużyny mutantów i tak jak ich poprzednicy każdy z nich stanowi swoistą indywidualność i każdy będzie dopiero próbował znaleźć swoją grzędę w nowym miejscu (wzorem wszelakich filmów ala "Breakfast Club" mamy i typ sportowca i buntownika bez powodu i outsidera i kujona, brakuje tylko lali w stylu cheerleaderki i dziwaczki która okaże się fajna, ale może Aaron kogoś jeszcze dołączy). Naprawdę możliwości na interakcje zachodzące pomiędzy bohaterami są bardzo duże, co dobrze wróży na przyszłość, seria X-Men od dawna potrzebowała takiego odświeżenia-restartu. Postacie rozpisane są bardzo przyjemnie z wyraźnie zaznaczonymi cechami charakteru, ale czuć że mają swój potencjał a czytelnik dosyć szybko zaczyna odczuwać do nich sympatię. Ich projekty graficzne też są naprawdę w porządku (mały Brood w swoim szkolnym mundurku i okularach wygląda przeuroczo, idealny materiał na maskotkę), Bachalo sprawuje się bardzo dobrze i ze swoim stylem doskonale pasuje do rozrywkowego klimatu serii, Bradshaw też nieźle chociaż tutaj już mało oryginalnie. W kilku słowach na koniec zatem lektura lekka, łatwa i przyjemna, co dosyć znaczące to po Spider-Gwen kolejny komiks dla młodszego czytelnika, który przypadł mi do gustu o wiele bardziej niż reszta czytanych ostatnio marvelowskich smętów. Może to dlatego, że nawiązują do czasów kiedy komiksy superhero miały być przede wszystkim fajne? Tak czy siak pod wpływem tej lektury zakupiłem serię wydaną przez Egmont, mam nadzieję że poziom raczej nie spada. Ocena 7/10.
3. Najgorszy:
"WKKM Thor Gromowładna" - Jason Aaron, Russel Dauterman. Hmmm...nie za bardzo wiem od czego zacząć, może od tego, że po lekturze dostałem jakiejś martwicy mózgu. Historia zaczyna się zdaje się niedługo po wydarzeniach przedstawionych w Original Sin. Thor wysłuc**je z ust Nicka Furyego kilka słów niewiadomej treści i ni stąd ni zowąd przestaje być "godny" swego młota Mjolnira. Na stanowisku największego obrońcy Asgardu jest chwilowy wakat, ale że natura nie znosi próżni zjawia się inna osoba "godna" dzierżenia boskiej broni, a jest nią kobieta i to nie kto inny jak Jane Foster (wiem, że wyprzedzam nieco fakty, ale korzystając z promocji w Merlinie zakupiłem nieopatrznie drugi tom). Właściwie cały ficzer tego albumu polega na tym, że Foster biega po kadrach i powtarza w kółko, że jest godna noszenia młota a w tym czasie Thor rozpacza i powtarza, że przestał być godny i musi się dowiedzieć kim jest tajemnicza kobieta. Fabuła jakaś tam jest, bohaterka stacza bój z szefem Roxxonu przemienionym w minotaura, Malekithem królem Czarnych Elfów oraz Lodowymi Olbrzymami, ale rozmazuje wszystkich po ścianach bez problemu bo w końcu 5 stron wcześniej okazała się godna młota. Dosyć ciekawe wydaje się, że Jane sama siebie nazywa się Thorem, widocznie Thor to nie jest imię skandynawskiego boga tylko jakiś tytuł równie przechodni co puchar mistrzostw świata w piłce nożnej. Thor się nazywa teraz Odinsonem, ale nawet autor unika wyraźnie bezpośredniego zwracania się do niego w stylu "hej Odinsonie", tylko wszystkie inne postacie mówią mu per ty, ciekawe czy jakby Skandynawowie nazwali swego boga gromów Bogdan to Jane też zostałaby Bogdanem? Jakoś nie bardzo mogłem dojść do tego, jakim cudem skoro młot obdarzał wcześniej Dona Blake'a mocą i osobowością Thora, to właściwie czym została obdarzona Foster skoro stary Thor jest nadal sobą tylko ze zmienionym imieniem? Autor nie uznał za stosowne wytłumaczyć tego zwykłemu śmiertelnikowi, wystarczy stwierdzenie że ona jest godna a jeżeli nawet jest to sprzeczne z logiką to tym gorzej dla logiki. Nie wiem może powinienem być wdzięczny Aaronowi, że nowym Thorem nie została Misty Knight chociaż z drugiej strony jak dla mnie on byłaby bardziej godna tego tytułu (dlaczego właściwie Jane Foster jest godna w sumie też się nie dowiadujemy tak samo jak tego jakim cudem chora na raka kobieta podnosi młot na księżycu). Rysunki Dautermana, prezentują się całkiem nieźle, jest efektownie i kolorowo, momentami tak bardzo że nie widać na obrazkach co się dzieje, ogólnie na plus ale do komiksowego Hall of Fame ich autor raczej wstępu nie dostanie. Nie wiem, może ja jestem jakimś seksistą, ale jak na mój gust to seksistowski jest ten komiks, Odyn zostaje czarnym charakterem a jego miejsce przejmuje Freja gwiazda nadziei w morzu męskiej głupoty i szowinizmu, a Titania podczas pojedynku daje się okładać młotem po twarzy w imię jak to sama twierdzi "girl power" (to nie żart, chociaż może w sumie miał nim być) a ja cały czas nie widzę ani jakiegokolwiek rozsądnego powodu ani logicznego wytłumaczenia tego, że żeńska postać przejmuje imię i moce Thora. Jedyne co mi to to, że autor najpierw sam sobie sformatował łeb że Thor ma być kobietą i wuj a teraz próbuje to samo zrobić czytelnikom. Kompletnie skandaliczne są za to jego złote myśli umieszczone w posłowiu dzięki którym dowiadujemy się, że pomysł tej serii nie powstał z dnia na dzień tylko jest "naturalnym elementem opowieści rozwijającej się przez dekady" (fakt dla opowieści powstałej na bazie mitologii wikingów niezwykle naturalnym jest to, że bóg-wojownik zmienia płeć), a jak się komuś nie podoba to się może iść walić (tak to odczytałem). Wiesz co Aaron sam się idź wal, nie muszę kupować tych twoich pierdół i więcej nie będę. Nie wiem może moje rozgoryczenie byłoby mniejsze gdyby nowa seria Thora była dobra, tylko że ona taka nie jest. Ocena 3/10.
Drugi najgorszy "WKKM Naprzód Avengers!" - Brian Bendis, Mark Bagley. Brawo kolejny kasztan Marvela ze znaczkiem A w tytule. Komiks jest zdaje się początkiem nowej serii o Avengers wydawanych w ramach Marvel Now, ja zdaję sobie sprawę, że jest on skierowany do młodszej widowni, ale na litość boską nie bardzo rozumiem dlaczego dzieciaki traktuje się jak kretynów co łykną każdy nonsensowny kit? Tak zwana fabuła rozpoczyna się w momencie ataku na wojskowy konwój z którego zostaje skradziona...chwila oczekiwania w napięciu...kopia kosmicznej kostki stworzona przez naukowców USA!!!!TADAM!!!! Zaskoczeni? Ja też, Ameryka już tak zabrnęła daleko technologicznie, że potrafi stworzyć kosmiczną kostkę, ale jednocześnie żołnierze ją eskortujący jadą Abramsami i uzbrojeni są w karabinki M4, które co można z góry złożyć przy próbie jej kradzieży przez złodzieja obdarzonego jakimiś niezwykłymi zdolnościami (w tym wypadku zamiany swojego ciała w wodę) są równie przydatne co packa na muchy. Próba ta pomimo "przypadkowego" wmieszania się w nią Hulka okazuje się udana. Dalej przeskakujemy w inne miejsce i znowu kolejna próba kradzieży jakiegoś artefaktu tym razem przez postać wyglądającą na minotaura po chwili młócki przenosimy się na transkopter SHIELD, gdzie wrogowie ukazują się w pełnej okazałości i wychodzi na to, że są nijaką grupą Zodiak której członkowie mają wygląd i posiadają moce związane ze wszystkimi znakami zodiaku, właśnie po tym jak już się załapią na wstrząsy od Avengers w pełnym składzie, na scenę wchodzi ich zleceniodawca, którym okazuje się...Thanos. Tak kur...ka ten sam szalony tytan, który tańcował ze śmiercią i pragnął zostać bogiem, aby wymordować cały kosmos. Autor wciska nam kit, że jeden z najpotężniejszych łotrów Marvela, arcyłotr na skalę kosmiczną wynajął jakichś lamusów z 4 ligi, aby wykradli dla niego skarby SHIELD. W jaki sposób on sięz nimi wogóle skontaktował? Telefonem? W jakiej ma sieci ma komórkę Verizon? Vodafone? Może na Facebooku ich wynalazł? Ten pomysł jest tak idiotyczny, że powinni mu postawić pomnik jakiś. Tak czy inaczej Thanos dostaje to co chciał, na arenę wlatują Strażnicy Galaktyki i w tym momencie mimo że jesteśmy dopiero w połowie "fabuła" się kończy, bo dalej dostajemy rozpisaną na 4 zeszyty jednostajną młóckę obydwu supergrup z Badoonami i Tytanem, którą zakończy wystrzał z jakiegoś laserowego działa przez Thora. Za rysunki odpowiada Mark Bagley, przez sporą liczbę komiksiarzy zdaje się ceniony a którego ja raczej nie lubię. Trzeba przyznać jednakże, że styl od czasu teemsemikowego Pająka się jednak zmienił, jest całkiem spoko, kolorowo,dosyć atrakcyjnie i dynamicznie. Rysunki na plus z wyjątkiem Rocketa, który znowu zamiast na szopa to wygląda na cierpiącego na biegunkę pekińczyka. W podsumowaniu, dostajemy tutaj komiksowy bezfabularny śmieć, obecność tego wątpliwej jakości dzieła jest dla mnie w kolekcji zupełnie nie zrozumiała. Jeżeli ktoś nie lubi naprawdę starych superbohaterskich komiksów to musi być świadomy, że to Avengers przypomina mocno te muzealne starocie z lat 50-tych umieszczane na końcu w WKKDC, tylko że jest jeszcze bardziej nonsenowne i puste scenariuszowo a dla niepoznaki przebrane w nowoczesne rysunki. Ja wiem, że nie każdy komiks musi być mądry, ale na litość boską nawet ze zwykłego akcyjniaka powinno dać się wycisnąć jakąś rozsądną historię. Ocena 3/10