(...) Jeśli w miarę na bieżącą czytacie/kupujecie komiksy superhero to moim zdaniem jest to komiks obowiązkowy jeśli chodzi o Odrodzenie. Jeśli kupujecie tylko wybrane, to moim zdaniem warto zaryzykować i przeczytać. Jak wspomniałem wcześniej pewne schematy są oklepane, ale to pierwsza solowa seria z tą postacią i za bardzo nie mam jej do czego porównać. Komiks broni się graficznie, a nawet podnosi ocenę komiksu. Scenariusz dobry, a co najważniejsze powraca relacja i romans pomiędzy Oliverem a Black Canary, naprawiając ostatnie lata kiedy to w Nowym DC kompletnie olano ten związek.
Ja, niestety, mam zupełnie odmienne zdanie. "Śmierć i życie Olivera Queena" to najgorsza pozycja ze znanych mi serii "Odrodzenia". Przy niej "Suicide Squad" to wypelniony najlepszego rodzaju adrenaliną majsersztyk a King piszacy bieżącego "Batmana" staje się niemal Frankiem Millerem (tym z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, mind you). Scenariusz robi wrażenie pisanego na kolanie, wątki są tak schematyczne, ze nikomu się tu nie chce żadnej sytuacji rozpisywac na więcej niż dwie plansze, a relacja romansowa jest tak zrobiona, że nie ma tu za grosz iskry, która dla tych postaci jest naturalna i właściwie powinna być efektem mimowolnym, a jednak i jego udało się nie osiągnąć.
Rozumiem konieczność kompaktowości przy organizowaniu pierwszego, wprowadzajacego zeszytu, ale w kolejnych pięciu już nie. Sympatia dla lekkiego stylu Schmidta niewiele tu zmienia, a Ferreyra (pokolorowany w duchu filmow superbohaterksich z koncowki lat dziewięćdziesiątych, Batman Forever, yay!) to już z mojej perspektywy czyste kuriozum. Nie mówiąc o osobniczych skuchach tego artysty, którego "unikalny" styl zmienia choćby finał w coś perwersyjnie radosnego dla czytelnika, ktory do tej pory śmiał się ze skuch scenariusza przede wszystkim, a teraz już może prychać na całość (radość malująca się na obliczach walczących bohaterów pozytywnych na jednym z kadrów blisko końca aż wyciska łzy, ale nie tak, jak powinna). Prychać mozna dosłownie, bo w moim odczuciu to jest pozycja do kosza, wiec zawilgoconych stron nie jest szczególnie żal. O ile Itachiego podejście jestem jeszcze w stanie zrozumieć, bo debiutuje jako spacerowicz po korytarzach w Queen Industries, to sąd Murazora już mnie zdumiewa bardziej:
Przyłączam się do głosów pochwalnych. Niby oklepane i schematyczne (zwłaszcza dla Green Arrowa - prawie śmierć, kradzież firmy, wyspa, wątpliwa postawa Emi - podobne sytuacje pojawiają się w runie Lemira w New52) superhero, ale w takiej oprawie graficznej mi nie przeszkadza
Bardziej podobały mi się zeszyty rysowane przez Ferreyre - takie trochę malarskie, ale Schmidt też jest świetny. Jeżeli dalej jest lepiej fabularnie (lub chociaż podobnie) to zapowiada się dobra seria
Co do oceny rysunków możemy się bowiem pięknie różnić, ale fakt, że znasz run Lemire'a i nie zgrzytasz zębami nad tą nieudolną zżynką, unosi mi brwi w zdumieniu. Z mojej perspektywy każda jedna plansza napisana przez Lemire'a i cudownie narysowana przez Sorrentino ma w sobie więcej glębi i wyczucia spraw istotnych dla komponowania fabuł superbohaterskich, niż dowolny zeszyt z tego zbiorku. Za cenę tego i dwóch kolejnych tomików wydania Egmontowego można na wyprzedażach kupić całość historii wspomnianego fenomenalnego duetu (to też trzy zbiorki albo jeden piękny OHC-ek) w oryginale, więc jeśli znacie język, nie marnujcie pieniędzy na ten chybiony (w przypadku Zielonej Strzaly to najwieksza z przychodzacych mi do głowy potwarzy) produkt.
(Jak bardzo jestem zniesmaczony podkreślę jeszcze faktem, że bronię prawie każdego komiksowego przedsięwziecia, bo zwykle - jak Jim Lee w swej relacji z nowymi filmami DC - "I appreciate the effort of people so deeply involved in the project". Tu jednak nie czuję żadnego zaangażowania. Czuję tylko swoje zażenowanie).