Jakiś czas temu przeczytałem w końcu komiks "Promethea". Jest to rzecz ciekawa, godna polecenia i poznania, ale wg mnie wcale nie tak wspaniała, jak w ocenie niektórych osób.
Osobiście raczej nie lubię superbohaterów i dlatego tak długo komiks przeleżał na mojej półce, zanim wziąłem go do ręki. Kiedy już jednak zacząłem to nie mogłem się oderwać. Rozpoczyna się bowiem świetnie. Zachwyciła mnie kreacja świata, lekkość, tradycyjne dla Moore'a bogactwo języka i łatwość operowania nim. A także dowcip (Weeping Gorilla). Do tego świetna satyra i krytyka kierunku, w którym zmierza wg Moore'a nasza cywilizacja - beztroska i będąca jej następstwem nieudolność, pochwała ignorancji, ogólne zidiocenie - ukazana nieco na modłę "Transmetropolitana", ale z większym smakiem (?). Wszystko to podane w masie oryginalnych pomysłów, wątków, postaci (burmistrz z wielokrotnym rozdwojeniem jaźni to mój ulubieniec). I smaczków.
Zachwycił mnie też sam pomysł na tytułową Prometheę. Heroina, w którą "wcielają" się różne osoby na przestrzeni wieków. O całkiem innym statusie ontologicznym. Nie powstała w wyniku ugryzienia radioaktywnego pająka, a dzięki wyobraźni, dzięki sile słów i ideałów. Ucieleśniona moc sztuki. Bardzo dobrze ukazał Moore dualizm głównej bohaterki i jej przemianę pod wpływem wcielenia się w Prometheę.
Wszystko to pięknie czyta się przez dwa pierwsze tomy, których świetnymi punktami kulminacyjnymi są zeszyty tantrycznego seksu i wykładu tarota. Oba to prawdziwy popis umiejętności scenarzysty i rysownika. Ten drugi niemal cały napisany wierszem, z narracją na trzech niezależnych poziomach, spajany jednym długim dowcipem i ilustracją, która pozwala złożyć wszystkie strony w jedną wielką całość. Ten rozdział pokazuje, jak wielkie możliwości daje komiks jako medium, nie jest możliwy do odtworzenia ani literacko, ani filmowo.
Potem jednak bohaterowie zaczynają spacerować. I okazuje się, że właśnie o tym jest ten komiks. O spacerowaniu. Wszystkie inne wątki, wszystkie postacie okazują się być nieważnym tłem, fabuła pretekstem, a sednem sprawy jest niekończący się wykład Moore'a na temat rzeczy, w które - jestem o tym przekonany - głęboko wierzy, jako wiodący mag jakiegoś tam okręgu w Anglii. Lektura staje się męcząca i jedynym, co sprawiało mi w jej trakcie przyjemność, to podziwianie, jak wiele pomysłów na konstrukcję planszy i kształty paneli, jak wiele stylów zaprezentuje J. H. Williams III.
A bohaterowie spacerują. I spacerują. I jedna postać coś im tłumaczy, potem kolejna. I oni dalej spacerują. I tak chyba ze 300 stron. Albo i więcej. A jeśli już w końcu powrócą, to tylko po to, żeby potem znów udać się na spacer. W efekcie, kiedy znużony jak cholera przeczytałem ostatnią stronę ostatniego tomu, więcej satysfakcji niż lektura, sprawiła mi moja własna wytrwałość.
Podsumowując, mogę stwierdzić, że Promethea jest komiksem interesującym, wielką obietnicą i wzlotem na początku i następnie naprawdę powolnym zsuwaniem się w dół. Jest też wielkim eksperymentem i dowodem wolności artystycznej Moore'a (która w tym przypadku bardziej przeszkodziła, niż pomogła). Trzeba też podkreślić bardzo bogatą stronę graficzną i mnogość ciekawych pomysłów zastosowanych przez obu twórców. Warto zapoznać się z Prometheą, ale pamiętając, że nie będzie to łatwa lektura.