Miracleman – straszny dylemat mam po lekturze… bo rzadko kiedy jakiś komiks w czasie czytania sprawia mi zarówno tyle przyjemności, jak i tak boleśnie odpycha…
Część scen to geniusz i majstersztyk, cud miód i orzeszki, ale niektóre strony czytałem jakby z przymusu, bo bardzo chciałem zobaczyć jak to się skończy (chociaż niestety w pewnym momencie domyślałem się już, w którym kierunku wszystko zmierza i że niestety będzie też próbować ładować mi do głowy część haseł rodem z pampletów).
Trudno mi ten komiks jednoznacznie ocenić, nie żałuję spędzonego z nim czasu, mam jednak niedosyt ze względu na możliwe, że jednak zbyt wygórowane oczekiwania. Co mnie oczarowało:
• finałowa walka w pierwszym zeszycie i jej zakończenie,
• baron Samedi i cały wątek senny,
• wątek pielęgniarki,
• trójkąt Moran, Liz, Mira i ich wzajemne relacje to mistrzostwo świata którego kulminacją jest dla mnie scena wspinaczki – jedna z najlepszych komiksowych scen, jakie w życiu czytałem – chociażby tylko z tego powodu warto ten komiks znać
Zawiodłem się starsznie na kosmicznym rozwinięciu pochodzenia M, nie dotarł do mnie ogrom wszechświata, jego organizacja i te wszystkie rasy.
Nie jest to dla mnie komiks życia czy roku. Ale im więcej o nim myślę, to jednak cieszę się, że w końcu mogłem go przeczytać.