Przez wiele miesięcy miałem tu okazję być świadkiem wymian zdań, potyczek, bitew i prawdziwych wojen o Ostatnie Łowy Kravena...Niestety, nie bardzo miałem się o czym wypowiadać skoro nie czytałem {choć oczywiście jako Polak wypowiadałem się pomimo tego}
Całkiem spora grupa "Wyznawców OŁK" uznających to za arcydzieło skutecznie robiła smak i nie mogłem się doczekać kiedy do niego dotrę... I stało się... Dziś 6:30. Więc piszę na gorąco...
{w sumie to wszystko chyba było już powiedziane i nic odkrywczego nie stworzę, ale obiecałem kiedyś tu lub w wątku WKKM,że napiszę to piszę}
Żeby nie przedłużać: nie dołączę do wyznawców.
Pierwsza połowa pierwszej części nie wciąga. Trochę sprawia wrażenie chaotycznej, ale spoko, rozumiem, introdukcja.
I potem nagle szok i {chwilowe} powiększenie grona wyznawców. O którym momencie mowa? Jak Spider
analizuje Kravena, jak liczy na to, że Ten tradycyjnie zabierze go do Kryjówki, potrzyma, podręczy, ponudzi i da czas na oswobodzenie. To genialne podsumowanie tego wszystkiego czego byliśmy świadkami setki już razy z Octopusem, Goblinami, Vulturem i samym Kravenem.
Moment gdy Peter
dostrzega w rękach Kravena strzelbę a w oczach szaleństwo
- pierwsza klasa. No niemalże jak Ozymandias ze swoim wielkim "I did it thirty-five minutes ago". No normalnie dekontrukcja, proszę Państwa. Dekontrukjca. Poziom Watchmen {którego jestem wyznawcą}
Niestety, poziom Watchmen wytrwał tylko chwilkę. Bo w zeszycie piątym się okazuje, że Kraven jednak
zabrał go do Kryjówki, potrzymał, podręczył, ponudził i dał czas na oswobodzenie...
Gdyby się okazało, że chybił... Gdyby się okazało, że Petera uratował jego metabolizm... Gdyby się okazało, że naboje były z Polski i ktoś wziął w łapę kasę na materiały i dał jakiś tańszy zamiennik... Gdyby się okazało, że Kraven zjadł Dzika, który zjadł coś niedobrego... Cokolwiek, tylko nie to samo znowu, choć w odrobinę zmienionym tylko opakowaniu....
Co zaś do Vermina, to nie przepadam za nim. Nigdy nie przepadałem. Psuje mi całą historię niestety. W "Torment" na przykład (o którym jak się właśnie okazało muszę sobie przemyśleć kilka spraw, jak choćby na ile to zrzynka, a na ile Tribute} siła jest Lizard. Bo to przyjaciel. Bo jak walczyć z kimś, kogo doskonale znasz, czyją rodzinę znasz. Kto wielokrotnie Ci pomógł. I kto nie jest sobą...
Vermin zaś jest tu za słabo osadzony. Co oni walczyli ze sobą: raz? Może ma i to sens to tłumaczenie, ze sam go nie mógł pokonać, potrzebował Kapitana Ameryki, ale takich postaci to było 150 zeszytów Marvel team Up. Czemu akurat Vermin? no może żeby trochę tej zgnilizny wprowadzić, szamba, flaków, oblechy i żeby była okazja zagrać kartą "klaustrofobia w tunelach zaraz po wyjściu z grobu".
Może ma i to sens, ale za słaby, żeby się przebić przez moją odrazę. No chyba, że to to chodzi, że uruchomili moją wewnętrzną niechęć do szczurów. Może to taka psychologiczna zagrywka, kto wie. Może cel osiągnęli?
Jaki by nie był cel ja sceny z fragmenty z Verminem uważam za najsłabsze. Traciłem zainteresowanie. Płynność historii padała.
Plus za narrację. Fajne zabiegi. Nic kopiącego w
jaj... żołądek, ale ciekawie - szczególnie przebitki na grób - czy to kopany czy rozkopywany od środka. No ale to też nic odkrywczego {I nie tylko teraz, ale i wtedy to już było tego mnóstwo wcześniej w Marvelu}
Podsumowując:
fajna historia, ale mnie nie zauroczyła. Wyznawcą nie zostanę. Ale polemizować nie będę. Każdy lubi co lubi...
Death of Jean de Wolff dała mi dużo więcej satysfakcji.
szkoda, że nie miałem tego okazji przeczytać 20 lat temu. może bym miał więcej przyjemności...