Właśnie wróciłem z kina. Ale łajno!
Po Reload sądziłem, że nie można gorzej zagrać, ale Keanu jeszcze raz udowodnił, że jednak można! (w końcu dla Wybrańca nie ma rzeczy niemożliwych) - generalnie wszyscy zagrali dennie, specjalne wyróżnienia dla Neo, Merowinga (to miała być karykatura Francuza chyba?), Morfeusza i Wyroczni. Uwielbiam te "zagadkowe" wymiany zdań w stylu "ja wiem, że ty wiesz, że nie wiesz, ale sie dowiesz jak będziesz wiedział".
Szkoda, że Agent Smith już nie był taki autoironiczny jak w Dwójce, ten jego demoniczny śmiech - porażka...
Wielka bitwa nie była taka wielka, ładnie się ją oglądało, ale czy Matrix nie miał niczego lepszego od fruwających kałamarnic i wkrętaczy prof. T'alenta? Oczywiście nie zabrakło patetycznych gadek, poświęcenia żołnierzy, niedoświadczonego wyrostka ratującego wszystko - w tle oczywiście muzyka rodem z "Szeregowca Ryana" czy "Byliśmy żołnierzami" (ta trąbka aaaaarghhhh). Czy tylko ja życzyłem maszynom zwycięstwa?
Mimo wszystko nie żałuję wydania kasy na bilet - z czystym sumieniem mogę już nigdy nie wracać do Matrixa.