Dawno nie byłem tak zirytowany po wyjściu z kina. Początkowe sceny na Kryptonie były fajne - Shannon bardzo dobry, Crowe całkiem niezły. Aż nawet się zastanawiałem, czemu wszyscy narzekają na ten film. A potem... Ech. Przemiana w Supermana zachodzi za szybko (ogólnie film ma dziwną strukturę: bardzo długi pierwszy akt, króciutki drugi i długi trzeci), Cavill jest strasznie bezbarwny (podobnie jak postać, którą gra), Adams też, (
wątek romansowy między Supermanem a Lois
wychodzi kompletnie znikąd) a dobrzy aktorzy starają się, ale mają niewiele do grania (Fishbourne w chwili
pocałunku między Lois a Clarkiem
ma minę, która mówi "Na litość boską, grałem u Coppoli! Występowałem na Broadwayu! Co ja tutaj robię?"). Ale najgorsze była chyba jednak symbolika Chrystusowa, przekazywana z subtelnością kolanoskopii.
Mimo niezłych efektów*, świetnego Shannona i "Seasons" Chrisa Cornella na soundtracku - nie polecam.
*
"Dziękujemy ci, Supermanie, za ocalenie nas! Ale niszczenie połowy miasta mogłeś sobie darować. Serio, chyba taniej będzie to wszystko zburzyć, niż odbudowywać. W ogóle, w tych budynkach ktoś chyba był, nie? Bo policja raczej by nie zdążyła tak szybko wszystkich ewakuować, prawda? Weź sobie obejrzyj Avengers i naucz się, jak się chroni cywili. Ty bucu."