Z delikatnym poślizgiem udało mi się w końcu obejrzeć "Człowieka ze Stali". Jako dogmatyczny zwolennik wersji Johna Byrne'a oczywiście musiałbym ponarzekać na obecną w filmie wersję początków Kal-Ela oraz ogólną wizję jego ojczystej planety. Zdając sobie jednak sprawę z tego, że czas nie stoi w miejscu im dalej w tok filmu, tym bardziej przekonywałem się do rozwiązań formalnych zastosowanych przez realizatorów tej produkcji.
Może nieco drażnić dyskretne kreowanie Clarka na kogoś w rodzaju mesjasza (np. w głównym nurcie fabuły liczy on sobie 33 lata), choć akurat przy okazji tej postaci tego typu interpretacja nasuwa się sama. Wygląda również na to, że autorzy usiłowali w nienachalny sposób polemizować z współczesnymi pomysłami w kontekście kontroli urodzeń oraz innych niż naturalnych metod rozrodczości (choć być może to nadinterpretacja).
Jak to zwykle bywa w przypadku tego typu produkcji, także tutaj nie szczędzono grosiwa na wygenerowanie przekonującego świata przedstawionego. Krypton, jako świat cofnięty w społecznym rozwoju, prezentuje się wyjątkowo udanie. Nie inaczej jest z większością obsady. Russell Crowe po raz kolejny gra samego siebie i jak niemal zawsze wychodzi mu to całkiem udanie. Dobór odtwórcy tytułowej również właściwy. Henry Cavill przejawia sporo ekranowej charyzmy. Mam wrażenie, że im dalej będzie wgłębiał się w swoją rolę, tym więcej dobrego możemy po nim oczekiwać. Znakomity Zod. Fani wyrafinowanych efektów specjalnych raczej nie będą mieli zbyt wielu powodów do narzekań.