A a`propos dowództwa: w kampanii wiedeńskiej faktycznym dowódcą był książę Karol Lotaryński, prowadzący 50-tysięczną armię niemiecko-austriacką. Sobieski z 20 tysiącami naszych z racji starszeństwa dowództwo objął dopiero po przekroczeniu Dunaju. Dalej obowiązywała zasada Murzyna, który zrobił swoje (wygrał bitwę i pogonił Turków) i musiał odejść. Dalszą częśc kampanii ciągnęli we własnym zakresie miejscowi. Z dobrym zresztą skutkiem. A nasz Jan mawiał potem z przekąsem: veni, vidi deus vicit.
Z kolei pod Monte Cassino Anders nie miał wiele do powiedzenia. Jego zwierzchnicy, dowodzący 15 Grupą Armii gen. Harold Alexander i bezpośredni dowódca, wódz 8 Armii gen. Olivier Leese, nie mieli o II Korpusie Polskim najlepszego mniemania. Główna tu zasługa Rosjan, którzy skutecznie wmówili Brytyjczykom i Amerykanom, że Polacy nie mają specjalnej ochoty bić się z Niemcami.
Może własnie dlatego Leese najpierw posłał do walki tych, do których miał zaufanie. Samo polecenie Andersowi ruszenia do walki brzamiało w wojskowym języku strasznie: atakuj, ale jeśli się boisz, to nie musisz; Anders mógł odpowiedzieć, że nie pójdzie. Anglik zagrał mu jednak na honorze: miał tylko dwa wyjścia, Zginąć z całą armią, albo zdobyć klasztor. A że poprzednicy skutecznie rozmiękczyli obronę, to się udało.