Jeśli chodzi o erpegi, to przychylam się do opinii, że ta forma rozrywki traci na popularności. Obserwuję to wśród moich znajomych od ładnych paru lat - ten poszedł do pracy, ten "wyrósł", ten wsiąkł w karcianki, tamten w MMORPG. Prawda jest taka, że rolplejki wymagają kupy przygotowań, umawiania się, koncentracji i dobrej woli. A przecież (co zresztą autorka tekstu słusznie zauważyła) mamy wspomniane karcianki czy MMORPGi - łatwiej, szybciej, prościej.
I tylko trochę żal wielogodzinnych posiedzeń z bandą spoconych kolegów i koleżanek, tych niekończących się dyskusji o tym jak włamać się do więzienia, jakie czary przygotować na jutro i czy kupić 20 m konopnego sznura:(
Szkoda.
Ale powód dla którego chciałem tu się dopisać jest troszkę inny. Otóż artykuł "Nikt nie chce grać w rolplejki" przypomniał mi bardzo nieprzyjemną historię, jaka zdarzyła mi się jakiś czas temu:
Stało się tak, że w pewnym momencie zaczęliśmy grać w stałym składzie. Wszyscy się jakoś dotarli, poznaliśmy i polubiliśmy się, zaczęliśmy grywać właściwie tylko ze sobą. Trudno było wymarzyć sobie lepszą sytuację - stała drużyna to przede wszyskim gra na wyższym poziomie (kto dobrze odgrywa rozpacz przy nieznajomych na konwencie?), znajomość swoich gustów i potrzeb, itd, itp.
Jednak w pewnej chwili coś zaczęło cichutko zgrzytać - zacząłem zdawać sobie sprawę z faktu, że zaniedbaliśmy inne, że tak powiem, poziomy naszej znajomości. Zgrana niegdyś paczka, z którą można było wyjść do kina, do knajpy, poerpegować czy pożalić się na okrutnych szefów/rektorów/rodziców przestała istnieć - graliśmy, graliśmy i graliśmy.
Kiedy więc zdałem sobie z tego sprawę, zacząłem lekko oponować. Gdy ktoś rzucał: "a może zagramy?", ja odpowiadałem "a może przejdziemy się do kina?". No i rozpętałem burzę.
Nie chcę tu zostać źle zrozumianym - nie zrezygnowałem z grania w ogóle, próbowałem tylko co jakiś czas zaproponować coś innego. Szybko okazało się, że nic innego ich nie interesuje. Chcą tylko grać i to tylko u mnie. Początkowo było to nawet miłe, pomyślałem że może rzeczywiście jestem nienajgorszym MG. Ale szybko mi przeszło - żądali mistrzowania przy każdym spotkaniu, niezależnie od tego czy byłem przygotowany, czy może zarwałem poprzednią nockę, czy może wybierałem się następnego dnia na egzamin.
Niestety, jestem ludziem dość układnym i głupio było mi odmawiać. Prowadziłem więc i efekt tego był taki, że albo wychodziła z tego straszna kicha (kiedyś kończą się pomysły na improwizacje), albo zawalałem inne sprawy. Doszło do tego, że na każdą myśl o erpegach wywracały się we mnie kiszki.
Skończyło się tak, że od dwóch miesięcy nie prowadziłem, a najbardziej chętny do gry kumpel nie odezwał się do mnie od tego czasu ani słowem.
Już wyobrażam sobie co możecie myśleć - oho, facet nie umiał wychować sobie graczy. Być może, choć wątpię - od początku dawałem im do zrozumienia, że oprócz RPG interesują mnie też inne sprawy tego świata. A im bardziej dawałem, tym bardziej byli natarczywi (aż do obraźliwych stwierdzeń, obrażania się itp.).
Nie wiem... a może jestem skończonym nudziarzem i dopiero jako MG rozwijam skrzydła?
W każdym razie dedykuję tę historyjkę autorce artykułu z życzeniami by nigdy nie musiała pisać "wszyscy chcą grać w rolplejki"
![Smile :)](https://forum.gildia.pl/Smileys/bb/smile.gif)
P.S. Pewnemu mojemu kumplowi zdarzyła się dość podobna sytuacja. Musiał aż zmienić numer komórki...