3 pierwsze ukochałem sobie szczegolnie: in the court of the crimson king, in the wake of poseidon, islands.
A czy przypadkiem tą trzecią nie jest "Lizard"? Nawiasem mówiąc jedna z moich dziesięciu ulubionych płyt King Crimson, dzięki cudownemu głosowi Jona Andersona w tytułowym utworze. Islands to piękny utwór (bo album już gorszy), ale Epitaph jest ich opus magnum. Mnie osobiście przekonują nawet płyty nagrane z Adrianem Belew - przez wielu nie lubiane za odstępstwo od pierwotnie granej muzyki. Zwłaszcza Three of a perfect pair.
Anegdota: słyszałem, że pewien facet w USA poszedł na koncert KC i wrócił, naturalnie, zauroczony. Zapytany o wrażenia opowiadał w samych superlatywach - że cudownie, wspaniale, ale nie jest to muzyka dla czarnych - jedyni Murzyni, jakich widział, roznosili napoje.
Podejrzewam, że gość ten nie był rasistą, może wszystkich współczesnych Murzynów wrzucił do worka z napisem "rap", w każdym razie ja, serfując po Necie, spotykając fanów KC w Polsce czy w Stanach (no dobrze, tylko w Nowym Jorku, dalej się nie zapuszczałem) nie zdarzyło mi się spotkać żadnego czarnoskórego człowieka doceniającego King Crimson. Czy wy kiedykolwiek, gdziekolwiek na świecie, słyszeliście o takim kuriozum jak Murzyn-fan King Crimson?