"Tombstone" (reż. George P. Cosmatos, 1993) - bardzo hollywodzki, z gwiazdorską obsadą, dobrą muzyką i zdjęciami, fajnie się ogląda, nawet wciąga... ale kilka rzeczy jest ewidentnie słabszych. Przede wszystkim źle rozłożone akcenty w filmie, przynajmniej IMO, za dużo przynudzania o rozterkach miłosno-rodzinnych Wyatta - spoko, niech będą, ale czemu kosztem ostatecznej rozprawy z bandytami, która jest pokazana w dwóch 2-3 minutowych skrótach (przy dzwiękach pompatycznej muzyki jedzie Earp i jego kumple, strzelają i w następnym kadrze widać spadającego z konia kowboja)? Rozprawa z Kędzierzawym Billem też pokazana za krótko i mało wiarygodnie... Poza tym o ile Sam Elliot, Stephen Lang, Michael Biehn, Powers Boothe a przede wszystkim świetny Val Kilmer jako cyniczny, umierający na gruźlicę super-rewolwerowiec Doc Holiday, sprawdzają się świetnie w roli różnych typów rewolerowców, o tyle Kurt Russel urwał się chyba z innego filmu i kompletnie nie pasuje do roli twardego szeryfa - owszem, moze być jako szukajacy spokoju "emeryt" w pierwszej części filmu, ale kiedy mówi "nadchodzę a piekło kroczy za mną" to chce mi się śmiać
(to też wina reżysera, że nie uwiarygodnił tej przemiany, zemsty, przez dłuższe i brutalniejsze jej pokazanie).
Narzekam, narzekam, ale film całkiem przyjemny i fajnie się ogląda (choć niestety nie dorasta do pięt ani starym klasykom, ani współczesnym antywesternom w stylu "Unforgiven")
==> adiego, Twoje 3 posty (o zawartości 6-7 linijek w sumie) zajmują półtora ekranu (m.in. ze względu na Twój duży podpis) - moze lepiej byłoby to w jeden post połączyć, hmm?