A wiecie co mnie śmieszy najbardziej w tym filmie? To, że wychwalają go pod niebiosa ci sami ludzie, którzy głoszą wszem i wobec idee globalnej wioski, państw bez granic, nieograniczonej migracji ludności i tego całego multi-kulti. Zerwania z tradycją w imię "postępu" itp. itd. No i oczywiście nienawidzą Trumpa i jego polityki stawiania swojego kraju na pierwszym miejscu. A tym czasem ta cała Wakanda to cholerny etnostan całkowicie odizolowany od reszty świata i społeczności międzynarodowej, całkowicie homogeniczny pod względem rasowym odrzucający "postep" na rzecz tradycji i jakichś starożytnych rytuałów i obrzędów. Nie dzielą się swoją kulturą i osiągnięciami z innymi i mają wyjątkowo wrogi stosunek do każdego spoza Wakandy. Przecież to jest istny koszmar dla każdego globalisty i lewaka mającego hopla na punkcie Trumpa. Ale że mamy do czynienia z mniejszości rasową (która w Afryce mniejszością nie jest) to można "przymknąć" oko.
Inną sprawą jest przedstawienie T'Chali - murzyńskiego "krula", który niby ma te całe królestwo i bogactwa, ale władzy to tak nie bardzo, bo gdy dochodzi do podejmowania jakichś kluczowych decyzji albo decydujących wydarzeń ten wielki "włatca" musi pytać o każde zdanie kobiety albo jest przez te kobiety ratowany albo wyręczany. To jest obraźliwy wizerunek czarnego mężczyzny, który sam nie potrafi o sobie stanowić i jest całkowicie uzależniony od kobiety.