Gdy zasiadałem do nowej Kriss, po przeczytaniu pierwszej strony westchnąłem i odgrzebałem poprzedni tom, bo stwierdziłem, że nie mam za cholerę pojęcia, nie pamiętam, co działo się wcześniej. Jednak, wracając później ponownie do lektury "Zaginionych dzieci", okazało się, że zupełnie niepotrzebnie po raz drugi męczyłem się z "Czerwoną jak..."; z poprzedniego tomu trzeba jedynie pamiętać, że Kriss ucieka przed "jakimiś" żołnierzami
Zagłębiając się coraz bardziej w lekturę nowej Kriss, miałem wrażenie, że jestem w trakcie jakiegoś przełomowego albumu w thorgalowym światku, przełomowym jeśli chodzi o jakość, nie o jakieś przełomowe wydarzenie. Mamy tu bardzo fajne (a nawet świetne w porównaniu do poprzedniego rysownika serii) rysunki, nawiązujące do starych dobrych czasów. Mamy też zawiązaną, wydawać by się mogło, świetną kameralną opowieść... Niestety im dalej w las, tym gorsze i słabsze te "drzewa", a już dobiło mnie łopatologiczne wyjaśnienie całej nieskomplikowanej intrygi przez jedną z postaci komiksu...
Zbyt łatwo też wyczuwalne są zmiany w starych bohaterach... nie chcę spojlerować