Przez weekend przeczytałem całość "Louve" i tym samym z wyjątkiem "Młodzieńcze lata" mam za sobą całość lektury Thorgala. Przy czym żeby sprawa była jasna: około 85-90% całości to był ten "pierwszy raz". Za czasów szczenięcych przeczytałem może z pięć albumów (więcej aż do teraz nie wpadło mi w ręce).
Wniosek zasadniczy jest banalny. Najbardziej podobały mi się te historie, które czytałem w podstawówce.
Czyli "Nad jeziorem bez dna" (zdaje się tak to się wtedy nazywało), "Gwiezdne dziecko", "Między ziemią a światłem" (Matyldo, jak ja przez długi czas zastanawiałem się co się później stało z tą niebrzydką czarnulką
) i przede wszystkim "Władca gór".
A teraz ze zdziwieniem odkryłem, że Drewniana Noga to nie jest postać, która występowałaby w komiksie na stałe. Z jeszcze większym zdziwieniem skonstatowałem, że miał bratanka/siostrzeńca (jak tam było temu nicponiowi?). Pozostaje mi tylko żałować, że jednak nie udało się przeczytać jak najwięcej jak najwcześniej. Zupełnie inaczej postrzegałbym pewnie te historie i miałyby dla mnie zapewne zdecydowanie większe znaczenie emocjonalne - to akurat dostrzegam w pełnej okazałości. Z tego wszystkiego co czytałem pierwszy raz najlepszym jak dla mnie albumem chyba jest "Łucznicy" (nic nie poradzę - Kriss rządzi). "Alinoe" jakoś zupełnie do mnie nie przemówił - w ogóle nie czułem tej grozy. Fabuły "Wilczyca" zupełnie nie pamiętam. I przyznam, iż nie dotarł do mnie ciężar gatunkowy "Piętno wygnańców" (a to przecież ten album, w którym nie ma Thorgala!
).
Myślę, że całkiem szczerze mogę napisać to jedno: zazdroszczę tym, którym seria towarzyszyła w okresie dziecięcym/dorastania. Doskonale rozumiem czym musi dla Was być i... no zwyczajnie zazdroszczę.
Teraz pewnie przeczytam ponownie całość na spokojnie, tom za tomem. Może trochę bardziej analitycznie. Przy czym podejrzewam, że zadam sobie po raz wtóry pytanie: po jaką cholerę ten wiking, który co chwila powtarza, że chce tylko spokojnego życia z rodziną pakuje manatki i ją opuszcza (to był zupełnie niezrozumiały i nieprzekonywujący motyw)???
??: I w sumie na koniec trochę herezji: zarówno "Kriss de Valnor", jak i "Louve" jako całości są całkiem przyjemne. Serię poświęconą małej Aegirsonównie brałem z mieszanymi uczuciami, bo przecież "co chłopu w moim wieku może się spodobać w przygodach kilkuletniej dziewczynki". Sympatyczne zaskoczenie. Nie są to komiksy wybitne, ale czytało się dobrze a ilustracje momentami zachwycały. W sumie nie wiem dlaczego, ale strasznie podoba mi się sposób rysowania tej postaci. Pod tym względem moja druga ulubiona - za klasyczną Kriss. Generalnie jak to jednak punkt widzenia zależy od momentu czytania.
P.S. No dobra. Gdyby kazaliby mi wybierać między Kriss a Vlaną to żywcem nie potrafiłbym i zostałbym bigamistą.