Trudno porównywać obydwu autorów bo tworzyli w zupełnie innych czasach oraz raczej dla innych odbiorców. Tolkien stworzył Trylogię głównie w mrocznych czasach II Wojny Światowej, wykreował piękny świat, trzeba mu oddać, że się do tego przyłożył. Stworzenie języków elfów, mitologii i innych rzeczy nie przydarza się byle gościowi. Z perspektywy czasu Tolkien do mnie nie przemawia, ale gdy czytałem Trylogię po raz pierwszy (będzie ze 20 lat temu) podchodziłem do niej inaczej. Wtedy byłem pod wielkim wrażeniem. Dzisiaj doceniam wysiłek autora, ale świat nie stoi w miejscu i pojawia się coraz więcej nowych autorów z ciekawymi wizjami świata.
Martin w porównianiu z Tolkienem tworzy postaci z krwii i kości. Miłość to nie chasanie po lesie z harfą w dłoni, wzdychanie do ukochanej w świetle księżyca i tym podobne klimaty. U Martina jest kazirodztwo, gwałty, "rżnięcie" dziwek. Małżeństwo to droga do zdobycia ziem, tytułów, pieniędzy, aliansów politycznych. Platoniczną miłość i wiarę w szlachetnych rycerzy, autor wręcz ośmiesza pod postaciami Brienne i Sansy ("Życie to nie pieśni"). U Martina mamy zdradę, mordy polityczne, okrucieństwo posunięte do ostatecznych granic, okaleczanie bohaterów, fanatyzm religijny. W "Pieśni Lodu i Ognia" autor nie ma skrupółów przed zabijaniem pozytywnych postaci, którym czytelnicy mogą kibicować.
Podstawowa różnica pomiędzy Tolkienem a Martinem polega na tym, że u pierwszego świat jest "Czarno-biały" tak jak i jego bohaterowie. Martin nie szufladkuje swoich postaci na jednoznacznie złe i dobre. Owszem mamy takich, którzy pozostają źli do samego końca (Cersei, Gregor) ale i łotrach potrafi pisać z sympatią (Sandor). U Martina mniej jest elementów fantastycznych, Westeros jest kopią średniowiecznej Europy.
Podsumowując- na dzień dzisiejszy bardziej liczy się dla mnie Martin, czekam na "A Dance with Dragons" i kolejnego Dunka.