W wieczór bożonarodzeniowy zapodałem sobie, jakże adekwatny do tego radosnego święta, film pt. "Harakiri", reżyserii niejakiego Kobayashiego. Fabuła w skrócie: obdarty i zarośnięty dziadyga postaniawia wypruć sobie mieczem flaki na placyku przed ozdobionym tygrysami i chryzantemami domiszczem zamożnego rodu. Obraz ten jest stary, czarno-biały, długi, żle się rozpoczyna i podle kończy. Aktorzy chodzą w szlafrokach, zezują i miauczą, a czas spędzają głównie na siedzeniu w kucki. Muzyka to jakieś pogańskie pobrzękiwanie. Efekty specjalne polegają na wymazaniu się koncentratem barszczu.
Między innymi dzięki tym atrakcjom jest to jeden z najwspanialszych filmów, jakie kiedykolwiek oglądałem i może jeszcze obejrzę, niezależnie od tego, co wyczarują nam kiedyś holywoodzcy informatycy.