Po premierze filmu "Captain America: Winter Soldier".Tak jest, kino zdecydowanie zdało swój egzamin dojrzałości w dziedzinie ekranizacji komiksów superbohaterskich. Bo, widzicie, okazuje się, że można z prawdziwym napięciem i bez zbyt mocnego przymykania oka, śledzić intrygę, której głównym bohaterem jest facet ubrany w kostium "red, white and blue". Z resztą, fabule Zimowego Żołnierza zdecydowanie bliżej do Bondów (i to tych Craigowskich), niż macierzystych Avengersów! Zastanawiam się, jakie przełożenie będzie miała ta nagła wolta na kształt dalszych marvelowskich filmów. Wszak mamy tu dość mroczną (jak na Marvela) tonację, wyważone tempo (łubudu pojawia się tylko tam, gdzie łubudu jest absolutnie niezbędne), pełnokrwistych bohaterów (SCARLETT!) i... imponujący body count (przy tej ilości trupów, nawet Batmany Nolana wydają się dobranocką dla niegrzecznych dzieci). "Captain America: Winter Soldier" to duży skok, jeśli chodzi o supergierojskie kino. Nie wolno im teraz tego spieprzyć. Wisienką na torcie jest tradycyjna scena po napisach (chyba najlepsza z dotychczasowych), po której jedna z dziewcząt obecnych na sali krzyknęła "Ja już chcę Avengers 2!". Nie ma się co dziewuszce dziwić, szykuje się coś wszechmocnego. Co jeszcze chciałem... A, no tak, Scarlett, której tym razem dano solidny czas ekranowy, to najdoskonalsza kobieta we wszechświecie;) Tylko jedna rzecz w tym filmie mnie rozczarowała... Naprawdę, wielka szkoda, że jednak nie okazało się, że... No zgadnijcie. Tymczasem, do kina marsz!