Dziś doczytałem do końca "Jeźdźców".
Był to jeden z tytułów, na które liczyłem w tym roku najbardziej. Bisley, mrok, krew, 3 przykładowe plansze - to wystarczyło.
Zacznę od scenariusza: scenariusz jest. I w zasadzie na tym mógłbym zakończyć, ale... Dawno już nie czytałem tak słabej, wtórnej historii, tak drewnianych dialogów, prowadzonych przez nijakie postacie. Ja zdaję sobie sprawę, że historyjka miała być tylko pretekstem do tego, żeby Bisley mógł narysować flaki i kilka demonów. Jednak ludzie, którym zlecono napisanie tej pretekstowej opowiastki naprawdę mogli pokazać o wiele więcej na tych dwustu stronach. Historia jest toporna, bez pomysłu, błysku, smaczków, choćby grama jaj. Mokry sen 13-latka. I taki sam poziom.
I nie przyjmuję argumentu w stylu "A czego się spodziewałeś? Przecież to ma być tylko czysty fun i jazda bez trzymanki." To nie jest fun i na pewno nie jest to jazda bez trzymanki. Harleyem. Po cmentarzu pełnym zombie. To raczej nudna podróż Melexem po obciachowym domu strachów w jakimś kiepskim parku rozrywki. I mówię to ja, miłośnik kina klasy B, nurtu ozploitation, Tromy i wczesnych Jacksonów. Ja naprawdę lubię groteskę i absurd. Ale tylko wtedy, gdy są one zamierzone. Kiedy jednak widzę nibyLobo - profesora, uczącego rano małe dzieci w szkole, a po południu wracającego do wyglądającej jak dziwka żony, z którą zje później kolację w kuchni jakiegoś crack house'u, waląc przy tym jakieś drętwe kawałki, a dwie godziny później będzie nieogolonym pyskiem straszył demony na polu - to, przepraszam, ale ja wysiadam. To jest tak samo cool, jak tata, który próbuje rozkręcić domówkę swojej 16-letniej córki. Choć nie, to mogłoby być cool. W "Lobo" na przykład, z przymrużeniem oka. Ale tutaj nikt nie mruży oka. Tutaj to jest tak na serio, że słychać trzask zębów, pękających od zaciskania.
Prosty, głupawy scenariusz też może być dobry. Ten nie jest. I jestem całkowicie przekonany o tym, że sam napisałbym go lepiej.
No ale rysunki. Przecież to Bisley. Tak, Bisley. W mocno przeciętnej formie. Tu mu się chciało bardziej, tam mniej, tutaj dorysował jakieś tło, tam zostawił jakieś marne trzy kreski. Jest wiele świetnych rysunków, sporo dobrych kadrów, kilkanaście naprawdę bardzo fajnych plansz. Ale jest też mnóstwo paskudnych bohomazów. Przede wszystkim jest bardzo nierówno. Baaardzo nierówno. Od razu widać, gdzie chciało mu się rysować, a gdzie olał sprawę po całości.
Wielki zawód. Wielka szkoda. W sumie taki "Rycerz ciernistego krzewu" na 200 stron. Aż żałuję, że udało mi się rozkleić te kartki i przeczytać komiks.