I teraz kogo za to winić? Czy piszących, biorących się za temat, z którym tak naprawdę obyci nie są? Czy czytelników przyjmujących za prawdę wszystko co przeczytają? Czy wreszcie red.nacza, który pozwala na takie wpadki, a przecież to między innymi na nim spoczywa obowiązek kontroli napływających materiałów i wiarygodności piszących.
Złożone zagadnienie, na które trudno udzielić jednej, prostej odpowiedzi. Niewątpliwie, najmniejsza odpowiedzialność spoczywa na czytelnikach. Nie oznacza to jednak, że można absolutnie wszystkiego, co się przeczytalo, brać za prawdę objawioną. Że tego krytycyzmu niekiedy brakuje (i to bardzo), widać najlepiej w komentarzach i listach dotyczących tekstów primaaprylisowych. Nieważne, jak bardzo absurdalny byłby tekst, zawsze znajdzie się ktoś, kto weźmie go na poważnie...
Sytuacja "z drugiej strony" jest o wiele bardziej złożona. Gdyby trzymać się litery prawa (czyli art. 12 ustawy Prawo prasowe), odpowiedzialność za merytoryczną stronę tekstu ponosi tylko i wyłącznie dziennikarz (czyli autor tekstu). Na redakacji ciąży jedynie obowiązek sprawdzenia, czy tekst nie narusza w jakikolwiek sposób prawa (co wbrew pozorom jest dosyć szerokim obowiązkiem).
Oczywiście, gdyby pisma kierowały się wyłącznie literą prawa, szybko by upadły. W praktyce istnieją bezpieczniki, zapobiegające publikowaniu wadliwych tekstów. Pierwszym z nich jest instytucja redaktora działu. Zadaniem takiej osoby jest m.in. orientowanie się w tematyce działu, a co za tym idzie, odsiewanie błędów. Wpadki zdarzają się tak czy inaczej, bo niemożliwością jest, aby redaktor orientował się we wszystkim, ale dzięki temu zapobiega się najgorszym. Drugi bezpiecznik to zaufanie do dziennikarza. Założenie (wynikające m.in. z art. 12 ww. ustawy) jest takie, że piszący wie, o czym pisze (może za wyjątkiem czasopism naukowych, jak np. "Lancet", gdzie selekcja jest niesłychanie ostra). No i wreszcie mamy konsekwencje finansowe. Jeżeli ktoś popełni jedną czy drugą wpadkę, przestanie się przyjmować jego teksty, a tym samym skończą się pieniądze.
Przekładając to wszystko na to, o czym mówimy, czyli strony poświęcone m&a, zauważyć należy, że sporo stron opartych jest o jednego człowieka-orkiestrę, który sam tworzy layout, kod, artykuły, itp. Do takich stron powyższe uwagi zupełnie nie mają zastosowania. Ale mamy i większe strony, w których działa redakcja, zorganizowana w sposób zbliżony do tego z "papierowych" czasopism. W takim przypadku, kontrola materiałów i wiarygodności piszących odbywać się będzie na zasadach opisanych powyżej, oczywiście z pominięciem konsekwencji finansowych. Im większa strona, tym bardziej te mechanizmy są widoczne, aż do sytuacji, gdy faktycznie powołuje się redaktorów działów, którzy oceniają nadesłane materiały (i wyłapują wpadki, albo i nie). Przede wszystkim jednak, zanika bezpośrednia więź pomiędzy osobami readgującymi stronę, i osobami piszącymi na stronę. Zaczyna być tak, jak w normalnym czasopiśmie, gdzie redakcja i osoby piszące mogą się znać wyłącznie za pośrednictwem korespondencji. Wtedy z kolei rolę zaczyna odgrywać zaufanie, o którym pisałem wyżej, a ostateczną instancją kontrolną stają się czytelnicy. Pismo sieciowe ma tu jedną, istotną przewagę nad papierowym - możliwa jest natychmiastowa reakcja, po dostrzeżeniu błędu.
Konkludując, wydaje się że odpowiedzialność, o której pisze Louise, jest podzielona, a w jaki konkretnie sposób, to zależy od wielkości, charakteru i sposobu organizacji strony.