Noc taka jak ta, oplatająca niezaznaczoną gwiazdami ciemnością ulice Karitown. Noc, w którą wszystkie męty zamieszkujące to miasto wypływają na wierzch niczym szambo wzbierające w kanale podczas ulewnego deszczu, i napływają rzeką nieczystości aż do hoteliku „Perła pogranicza” - nędznej speluny, jedynego w mieście miejsca gdzie nie odcinają prądu, kiedy w około szaleje ulewa…
Karitown leży na szlaku przemytu kanadyjskiej gorzały - pod każdym kamieniem czai się cwaniak, gangi toczą ciągłą walkę o kontrolę nad przepływem alkoholu i pieniędzy. Aroganccy Włosi i bitni Irlandczycy zapewniają mieszkańcom dość „rozrywki”, by słowo spokój można było wraz z jednorożcami włożyć między bajki.
Jednak w powietrzu wisiało coś jeszcze– smród, który wyczuć mógł tylko wyczulony nos starego gliny. Przebijał się przez padający deszcz, gryzł w oczy nowymi twarzami – niepodobnymi do zwykłych przyjezdnych. I ta cholerna ulewa – nawet stary Grant, właściciel zakładu pogrzebowego nie przypomina sobie takiej pogody. Mój gliniarski szósty zmysł podpowiadał mi, że wkrótce zdarzy się coś, co odmieni parszywe oblicze miasta na zawsze. Zamówiłem kolejną Whiskey by jak co wieczór utopić w niej sukinsyna.