Przeczytałem za jednym zamachem 4 tomy (10,11,12,13).O ile w "pierwszych" trzech nie zauważyłem niedociągnięć to czytając czwarty strasznie zirytowało mnie kilka rzeczy.Pierwsze co rzuciło mi się w oczy podczas czytania: Glenn i Heat wyruszają do miasta po zapasy,są świadkami pewnej sytuacji i co ? I nic. Po powrocie do społeczności nikomu nawet słowem nie wspominają o tym co widzieli.A w jaki sposób rozrasta się społeczność Douglasa?Ano poprzez obserwacje.O ile Heat'a nie znamy za dobrze to Glenn po tym co przeszedł nie powinien tak się zachować .Ich zachowanie naraziło społeczność na niespodziewany atak.I tu kolejna rzecz która mnie wkurzyła u Kirkmana.Douglas powołał do życia społeczność ,wybrał miejsce ,ogrodził i ....??? I żyli długo i szczęśliwie,to tak w skrócie.Mało wiemy o tym jak żyli zanim przybyła do nich grupa Ricka,ale prawie 1,5 roku i nikt lub nic ich nie zaatakowało?Żadnego zagrożenia ? W jaki sposób się uchowali? Przecież przy budowie ogrodzenia (sytuacja z Abrahamem) musieli używać broni palnej odpierania ataków zombie.Hałas powienien przyciągnąć większą grupę,nie mówiąc o tym że mogłoby być kilka innych grup ludzi (nie zawsze tych dobrych) w pobliżu zmierzających do stolicy (w końcu jakoś się ta społeczność rozrosła do 40 osób).Po przeczytaniu tego tomu można wnioskować ,że była to utopia dopóki nie przybył tu Rick i spółka.Nie podoba mi się też rola Ricka jako mesjasza który prowadzi swoją trzódkę na zbawienie.Pojawia się on w murach społeczności i już po kilku dniach jej założyciel podejmuje decyzję że to on powinien (Rick) być ich przywódcą.Incydent z rodziną Pete'a jest tak sztampowy,że aż głowa boli.
Słaby ten tom oby kolejny był lepszy.Przeczytałbym też z chęcią coś na temat tego skąd się wzięła ta zaraza ,póki co dalej nic nie wiemy.