Ghost in the Shell i
Ghost in the Shell 2: Innocence, czyli nadrabianie klasyków, przy których powinno się kłamać, że "tak, widziałem". Na szczęście o tyle dobrze, że stosunkowo wysokie wymagania pokryły się z rzeczywistością, filmy faktycznie dużo sobą reprezentują. Do teraz pamiętam mój zawód jakieś dwa lata temu, gdy zabierałem się za Evangeliona. Oczywiście seria była bardzo dobra, ale nie aż tak godly, jak to naświetlał ją na gildii swojego czasu (wspomnienia i łezki) Dreadorus Maximus, podejmując się przy tym głębszej interpretacji każdej milisekundy serii.
Tak czy inaczej - miło było zobaczyć pierwowzór Matrixa, miło było posłuchać melodyjnego zawodzenia starych azjatek, tak dla kontrastu dla przyrdzewiałych futurystycznych miast i miło było się rozczarować, że i SF, którego ogólnie się jakoś specjalnie nie lubi, może dać trochę radochy. Pozostaje mi się tylko zastanowić, czy zająć się teraz seriami i trzecią kinówką. Ale nawet jeżeli, to nieprędko.
Golden Boy - czyli nadrabianie część druga, chociaż w tym przypadku tę króciutką serię miałem już napoczętą. Wtedy jednak, gdy podejmowałem się
zakupu dawien dawno, miałem do dyspozycji dwa odcinki i jakoś dalej nie chciało się szukać. I w zasadzie dużo bym nie stracił, bo cała szóstka prezentuję podobny schemat. To natomiast, co miło było zobaczyć, to brak wszędobylskiej cenzury, która tak uparcie dba dziś o najmłodszych i bezpodstawnie karci tych starszych. Dwie godziny seansu pozwoliły w pełni mi zrozumieć wszystkie zarzuty Tenchiego i Anfana do wszędobylskich pianek i obłoczków, które przysłaniają współcześnie malownicze biusty i inne tajemnicze zakamarki kobiecego ciała.
Anime było bezpośrednie, wesołe, debilne i co chciało ukazać, to ukazywało. Doskonałe do oglądania. Drifty rowerem po sieci wysokiego napięcia na zawsze pozostaną w moim sercu.
A na koniec drugi sezon
Bakuman'a i refleksja nad tym, że Tsugumi Ohba musi być facetem. Bo jaka inna kobieta stworzyła by tak bezpłciową heroinkę, jak
Jest naprawdę straszna. Ale niech będzie, bohater sam sprytnie sobie wymyślił co zrobić, by za często jej nie widywać.
Seria sama w sobie, podobnie jak sezon pierwszy - bardzo przyjemna. W niczym nie zaskakująca, podążająca wyznaczonym sobie schematem. Chłopaki w kółko latają do wydawnictwa, w kółko coś nie wychodzi,
(to był też największy problem tego sezonu - przecież im tym razem prawie nic nie wychodziło. Oglądanie shounena, w którym główni bohaterowie przegrywają, czy też ponoszą porażki przez prawie cały sezon trochę mija się z celem)
, w kółko coś do poprawy i coś do wymyślenia. I paradoksalnie jakimś sposobem to wystarcza. Ogląda się odcinek za odcinkiem. Zasługę w tym z pewnością ma też to, że zastosowano klasyczny chwyt z rozognianiem akcji pod sam koniec, no aż trudno nie kliknąć w kolejną mkv'kę.
Tak czy inaczej - dawno mi się nie zdarzyło, bym obejrzał 15 odcinków pod rząd. A
Bakuman tego dokonał. Niby bezsenna noc to bezsenna noc, ale 15 odcinków piechotą nie chodzi. Tym też magicznym sposobem, seria, w której chyba tylko sam pomysł jest oryginalny, choć i to niespecjalnie, z oceny siódemkowej, przejrzystą i dynamiczną narracją, dociera gdzieś w granice ósemki i prezentuje się całkiem-całkiem.
Chociaż, zapomniałem jeszcze o wyjątkowo zgrabnie nakreślonych postaciach, podobnie jak to miało miejsce, w przypadku Death Note. Pomijając naszą główną bezpłciową parkę, reszta prezentuje się całkiem kolorowo. W zasadzie można by powiedzieć, że
Bakuman, to taki wyjątkowo reprezentatywny shounen. Niby nic specjalnego, schemat prosty i klarowny, ale gdy go ładnie uzupełnić i poprowadzić, to spełnia swoje zadanie w 100%. No i fajnie.