Odwiedziłem sobie dzisiaj warszawski festiwal Matsuri, nazywany piknikiem z kulturą japońską. Rok temu odbywał się na zewnątrz i faktycznie piknikiem był, w tym roku na szczęście odbył się wewnątrz, na hali torwarowej. I chwała bogom, bo przy takiej pogodzie bym się pewnie sporo na zewnątrz nie napiknikował, zwłaszcza przy takich kolejkach do wielu ze stoisk.
Całość obiektu podzielono w sumie na dwie części. Główną halę, na której znajdywała się scena ze wszystkimi swoimi eventami (tańce, pieśni, figlarne pokazy) i różnorakie stoiska (bonsai, kaligrafia, japońskie wszystkości) oraz piętro, które niejako halę okalało. Tam też ulokowane były kramy z jedzeniem, które to, nie ukrywając, były głównym celem mojej pielgrzymki. W cenach relatywnie niskich dorwać można było najróżniejsze potrawy i przekąski, mrożone zielone herbaty, desery.
Niestety sprawdzała się zasada - im większe kolejki, tym lepsza zawartość. Najdłuższa z kolejek (na oko na 50 osób) prowadziła do cudownych takoyaki, przygotowywanych z niebywałą prędkością przez rodowitych azjatów. A była ich tam przynajmniej dziesiątka, z czego część wydawała się zostać dołączona naprędce, ze względu na niebywałe zapotrzebowanie. I sama przekąska faktycznie zasługiwała na swoją popularność - te zapiekane kuleczki z ośmiornicą, wypełnione przy tym pomniejszymi dodatkami i podawane z majonezem oraz sosem teriyaki, bądź mu podobnym, były dokładnie takie, jak bym sobie je wyobrażał. No, może ciasto mogłoby być odrobinę bardziej spieczone z wierzchu, by nadać jeszcze większego kontrastu dla kremowego środka z ośmiornicowym mięskiem, ale i tak było wspaniale.
Pozostałe potrawy których próbowałem nie reprezentowały się już tak świetnie, ale to przez moje lenistwo i brak chęci by po raz kolejny stawać do miejsc, w których więziono by mnie w kolejce na 20 minut. Lody z herbaty zielonej były na swój sposób ciekawe, ale czuć w nich było amatorską produkcję domową, nieszczególnie porywającą. Onigiri dorwałem w porządku, co znowu mi przypomniało o tym, że chciałbym mieć w domu jakiegoś oryginalnego rice cookera. I na koniec jeszcze skusiłem się na szaszłyczek yakitori, niestety również zrobiony trochę od czapy. Oryginalnego yakitori nigdy nie jadłem i nie mam porównania, ale z tego co wiem przypiekane one są na grillach i takiego też smaku bym się spodziewał. Tutaj niestety mięska leżały w jakimś pseudo-podgrzewaczu i zdaje się, że w takiej formie spędzały cały dzień. A w smaku niespodzianka jeszcze gorsza. Kurczak, jestem w stanie się założyć, z początku został obgotowany. Jednym może to pasować, innym mniej, ale z pewnością nie tego bym się spodziewał. Miejsce gotowanego kurczaka moim zdaniem jest w rosole i nieszczególnie przepadam za tym charakterystycznym smakiem gdziekolwiek indziej. Wyglądało mi na to, że poszli mocno na łatwiznę. Yakitori w każdym razie podano umoczone w sosie teriyaki, było zjadliwe, ale mówiąc bezczelnie - sam bym lepsze zrobił w warunkach domowych.
No i schodząc jeszcze na chwilę na ziemię - organizacja była niesamowita. Japończycy, jak mi się zdaje, z ambasady japońskiej krzątali się non-stop, pilnując by kolejki zaginały się w wężyki pod odpowiednimi kątami i nie nachodziły na inne kolejki (serio!), wszystko dopięte było na ostatni guzik. Nie brakowało rodowitych mieszkańców kraju kwitnącej wiśni, przewijały się zwyczajne rodziny, jak i reprezentanci naszego chińskobajkowego fandomu. Brakowało mi cierpliwości by pokręcić się dłużej i zajrzeć w każdy kąt, ale przyjemnie jest mieć organizowane takie inicjatywy. Z początku też próbowałem porobić zdjęcia, ale ostatecznie się poddałem - aparat w telefonie mam kiepawy.