Po lekturze "Początków Marvela" w pewien sposób czuję się... "pełniejszy" jako fan komiksów. Cieszę się, że mieliśmy okazję się z nimi zapoznać. Choć pod względem fabuły w ścisłym tego słowa znaczeniu w komiksach z WKKM 68 widać pewne niedociągnięcia, to sam fakt wprowadzenia tak niezwykłych postaci, z bogatym potencjałem rozwoju, starczy, by uznać ten tom za jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy w kolekcji Hachette.
Momentami wręcz przesadzone efekciarstwo tych perełek może wywoływać uśmiech
O ile mogę jeszcze od biedy sobie wyjaśnić, czemu Sue Storm szła na miejsce spotkania Czwórki niewidzialna, wzbudzając podejrzenia i zamieszanie (z jej wypowiedzi wynika, że chciała przetestować swoje moce), to nie mam pojęcia, dlaczego Johnny musiał roztopić ten samochód zamiast wyjść z warsztatu i wtedy odlecieć. Na tej samej zasadzie: czy Ant-Manowi i Wasp nie byłoby wygodniej tachać tę strzelbę i z niej strzelać w normalnej postaci? No ale cóż, czytelnicy pragną supermocy.
Ale to już takie drobiazgi.
Być może się zasugerowałem, ale opowieść o początkach Daredevila wydała mi się najbardziej realistyczną i przyziemną w tym tomie, a także najsprawniejszą fabularnie (choć ta uwaga o rozpoznawaniu kolorów palcami to już lekka przesada). Uderzyło mnie przy tym, jak wierny tej historii był "Daredevil: Yellow" - mam wrażenie, że choć te wydarzenia są w nim rozszerzone i zręczniej opowiedziane, to nie ma żadnych rzucających się w oczy sprzeczności.